Radioaktywne sny, 1985, fot. De Laurentiis Entertainment Group

„Radioaktywne sny”. Albert Pyun + Michael Dudikoff = Fallout w klimacie noir

„Radioaktywne sny” zawsze były moim ulubionym filmem Alberta Pyuna. I wcale nie dlatego, że są żenująco zabawne i świetnie się przy nich relaksuję plując chipsami w monitor. „Radioaktywne sny” to po prostu świetnie napisanym, błyskotliwym postapo, w którym Michael Dudikoff na początku swojej kariery gra niezbyt rozgarniętego typa i wcale nie wygląda, jak ten postawny blondyn z „Amerykańskiego Ninja”.

Radioaktywne sny, 1985, fot. De Laurentiis Entertainment Group

Akcja tego filmu z 1985 roku rozgrywa się w latach 90., a dokładnie – w roku 1996. Dwóch chłopców tuz przed wybuchem zostaje porzuconych przez swoich ojców w schronie. Zanim uda im się wykopać tunel i uciec mija 15 lat. Przez ten czas za jedyne towarzystwo mają tylko siebie, a dodatkowo – literaturę z lat 50. (konkretnie powieści Chandlera) i płyty ze swingiem. Jeden z nich nazywa się zresztą Philip Chandler, a drugi – Marlowe Hammer. Kiedy wychodzą na powierzchnię, wydaje im się, że tak jak w tanich książkach, będą ratowali damulki z opresji i przechadzali się w stylowych płaszczach. Świat jednak wygląda bardziej jak ten w „Max Maxie”, a oni muszą się jakoś dostosować.

Radioaktywne sny, 1985, fot. De Laurentiis Entertainment Group

Po drodze, faktycznie uratują piękne kobiety, ale nie będą one specjalnie bezradne, a już na pewno – są bardziej rozgarnięte od głównych bohaterów, którym zależy głównie na odnalezieniu swoich ojców. W centrum intrygi znajdą się jeszcze mutanty, klucze do broni nuklearnej, efektowne pościgi i kilka naprawdę niezłych, komediowych zagrań, których nikt nigdy nie spodziewał się po Albercie Pyunie.

Radioaktywne sny, 1985, fot. De Laurentiis Entertainment Group

Pyun, uznawany za jednego z najgorszych reżyserów świata ma swój własny styl i kupę wdzięku. Sam przyznaje, że jego filmy są nieoglądalne i że nie liczy już nawet na pozytywne recenzje. Ma jednak status reżysera filmów kultowych, a to dzięki „Cyborgowi”, „Nemezis” i „Dollmanowi”. „Radioaktywne sny” nie są jego najbardziej kultowym filmem, ale z pewnością – najbardziej pomysłowym. Reżyser sam napisał scenariusz do tej czarnej komedii i sam ją wyreżyserował. W rolach głównych obsadził nikomu jeszcze bliżej nieznanego Dudikoffa, który kilka miesięcy po premierze filmu Pyuna miał przejść do historii jako „Amerykański Ninja”. Dudikoff w „Radioaktywnych snach” jest tym głupszym w tandemie, gubi się w nowej rzeczywistości i reaguje dość emocjonalnie. To Philip, którego gra John Stockwell, ma głowę na karku. Stockwell był wtedy zresztą na fali wznoszącej. Właśnie zagrał w „Christinie” na podstawie powieści Stephena Kinga i innym filmie z gatunku postapo – „Granicach miasta”.

Aktorom partnerowała w „Radioaktywnych snach” śliczna Lisa Blount, która na koncie ma Oscara, ale nie za rolę filmową, a za najlepszy krótkometrażowy film aktorski. Blount w 1983 roku zdobyła też nominację do Złotego Globa dla „najbardziej obiecującej aktorki” za „Oficera i dżentelmena”. Po „Radioaktywnych snach” zagrała jeszcze w kilkudziesięciu filmach, m.in. „Ślepej furii”, „Księciu ciemności”, „Sprzedawcy śmierci”, a ostatnio – w „Kraju bezprawia”. Zmarła w 2010 roku.

Film Pyuna był pokazywany w nielicznych kinach i zarobił marne 200 tys. dolarów. Szybko jednak odrobił straty wywołując entuzjazm w wypożyczalniach VHS. Przez kilkanaście lat wiedzieli o nim tylko najbardziej wtajemniczeni adepci wideo. Ale to na szczęście się zmieniło. Po 2010 roku pokazano go na kilkunastu festiwalach na całym świecie. I tak, ludzkość dowiedziała się czegoś o Albercie Pyunie. On też potrafi robić dobre filmy. Trzeba mu tylko dać szansę.