„Anioł zagłady”. Dobre złe kino

Maria Ford to podobno ulubiona aktorka filmów klasy B Quentina Tarantino. Po seansie „Anioła zagłady” chyba wiem dlaczego. Jest nieustraszona. I w dodatku, w 1994 roku, kiedy „Anioł zagłady” miał swoją premierę, wyglądała jak grecka boginka.

„Anioł zagłady” to remake młodszego o dwa lata akcyjniaka z Donem „Smokiem” Wilsonem „Czarny pas”. Oba filmy wyreżyserował ten sam facet, Charles Philip Moore, który na koncie ma też horror „Demoniczny wiatr”. No i w obu przypadkach, Roger Corman, papież złego kina, wziął na siebie fuchę producenta.

Nic więc dziwnego, że w roli głównej wystąpiła tu właśnie Maria Ford, ulubienica Cormana, odkryta podobno w barze ze striptizem pod koniec lat 80. Ford z dnia na dzień stała się królową wypożyczalni, a „Anioł zagłady” to jej szczytowe osiągnięcie. Nie tylko świetnie prezentuje się na ekranie, ale też udaje jej się nadać drętwym kwestiom swojej bohaterki nieco werwy no i popisuje się w kilku scenach znajomością sztuk walki.

Fabuła „Anioła zagłady” to w uproszczeniu fabuła „Czarnego pasa”, tylko, że płeć głównego bohatera została zmieniona.Teraz jest kobietą, wkurzoną, młodszą siostrą twardej kobiety detektywa, która już w piątej minucie pada ofiarą morderstwa. Ale po kolei.
Pewna troszkę wyuzdana gwiazda rocka chce wynająć babskiego ochroniarza, bo mężczyznom nie ufa, a poza tym – prześladuje ją jakiś psychopata. Swoje kroki kieruje więc do Britt Alwood, bezkompromisowej pani detektyw, która przyjmuje sprawę, po czym zostaje zamordowana przez maniaka, który czyha na życie gwiazdy. Młodsza siostra Brit, Jo jest gliną i przy pomocy swego kochanka-detektywa (policyjnego) obróci miasto w perzynę, byleby tylko znaleźć zabójcę siostry.

Sceny walk wyglądają tanio, dialogi brzmią idiotycznie. I tylko Maria Ford ratuje swoim entuzjazmem „Anioła zagłady”. Zresztą, Brit gra inna weteranka kina klasy B, Charlie Spradling, którą widzowie kojarzyć mogą np. z „Władcy lalek 2” i „Pani na zamku”. Podobnie jak Ford, Spradling nigdy nie wzdrygała się przed zrzucaniem ciuchów przed kamerą. Oglądanie tych dwóch aktorek w jednym filmie dla fanów kina klasy B będzie na pewno niezłą gratką.

Ford zresztą była jedyną zaletą filmu według krytyków, którzy w większości o „Aniele zagłady” próbowali jak najszybciej zapomnieć, prawdopodobnie nad kieliszkiem czegoś mocniejszego. Mnie się podobało, blisko 90 minut zleciało jak z bicza strzelił, a Maria Ford sprawiła, że zapomniałam o klasie tego dzieła i skupiłam się na jego walorach rozrywkowych.