Eddie and the Cruisers (1983) Directed by Martin Davidson Shown: Michael Paré

„Eddie i Krążowniki”. Perła lat 80. kończy w tym roku 35 lat

EDDIE AND THE CRUISERS, Michael Pare, 1983.

Wszyscy wierzyli, że popełnił samobójstwo. Ale dlaczego? Tego nie wiedział nikt. Może ciążył mu brak weny? Może miał dość ignorancji przemysłu muzycznego? Z powodu złamanego serca? Pewne było tylko jedno: Eddie Wilson zniknął. Pewnej chłodnej nocy jego samochód po prostu wypadł z mostu, gdzieś w New Jersey. Kim był? Podobno najlepszym piosenkarzem swoich czasów, czyli lat 60.

„Eddie i Krążowniki” to film z 1983 roku, w reżyserii Martina Davidsona. Powstał w oparciu o powieść Patricka Fredericka Kluge i opowiada historię fikcyjnego zespołu, fikcyjnego muzyka i autentycznej tragedii twórcy. Zrealizowany w formie biografii filmowej, z retrospekcjami i licznymi narratorami, stara się złożyć do kupy nie tylko to, co wydarzyło się feralnej nocy, ale skomplikowaną osobowość lidera zespołu, jego twórczą mękę i ból. Bo Eddie Wilson był w latach 60. o kilka kroków przed innymi muzykami, a świat nie był jeszcze gotowy na jego nowatorskie spojrzenie na muzykę.

Akcja dramatu „Eddie i Krążowniki” toczy się w latach 80. Ambitna dziennikarka, Maggie Foley, planuje napisać tekst o rozpadzie zespołu „Eddie i Krążowniki”. Kapela w latach 60. była na szczycie, a Eddie Wilson, w oczach nastolatków stał się bożkiem. Potem zginął i do dziś nie wiadomo, czy popełnił samobójstwo, został zamordowany, czy może – po prostu zażartował sobie ze wszystkich w właściwy sobie, przewrotny sposób.

Maggie spotyka się więc po kolei z członkami zespołu, byłą dziewczyną Eddiego, jego najlepszym przyjacielem i stara się rozwiązać zagadkę jaką był muzyk. Dowiaduje się o jego humorach, niespełnionych ambicjach, okrucieństwie i złośliwości, dowiaduje się o wrażliwości i frustracji, jaką czuł, gdy tworzył. Jednocześnie, okazuje się, że ktoś prześladuje byłych członków zespołu, ktoś, kto chce położyć łapy na niepublikowanych – podobno genialnych – nagraniach Eddiego. Czy to sam Eddie?

EDDIE AND THE CRUISERS, Michael „Tunes” Antunes, Michael Pare, Matthew Laurance, Helen Schneider, 1983.

„Eddie i Krążowniki” w momencie premiery okazał się klapą. Finansową i artystyczną. Recenzje były niepochlebne, krytycy narzekali na wiejącą z ekranu amatorkę i ogólną niezborność realizacyjną. Ale widzom to nie przeszkadzało. Pokazany przez telewizję HBO film Davidsona nie tylko im się spodobał, ale też szybko dorobił się statusu dzieła kultowego.

EDDIE AND THE CRUISERS, Tom Berenger, Michael Pare, 1983, (c)Embassy Pictures

Nie da się ukryć –  „Eddie i Krążowniki” to nie dzieło wybitne. Ale ma coś, czego nie ma wiele filmów z lat 80. – niezwykły, melancholijny klimat, skompikowanego głównego bohatera, którego pierwowzorem był Arthur Rimbaud, genialny francuski przedstawiciel prozy poetyckiej, który żył i zmarł w XIX wieku. Wiecznie pogrążony w smutku, myślący o rzeczach, o których zwykli śmiertelnicy nie myślą, obdarzony głębokim głosem melancholik do kwadratu – to właśnie Eddie Wilson.

EDDIE AND THE CRUISERS, Ellen Barkin, 1983, (c)Embassy Pictures

Zagrał go jeden z moich ekranowych faworytów, Michael Paré, dla którego był to debiut na dużym ekranie i to od razu w głównej roli. Podobno twórcy filmu wyhaczyli go w restauracji, w której był szefem kuchni. W wywiadzie, który miałam przyjemność przeprowadzić z aktorem, na pytanie o swój ulubiony film z Michaelem Paré odpowiedział: – To zawsze będzie „Eddie i Krążowniki”. Mój pierwszy film. Byłem wtedy pod wielką presją i wiedziałem, że muszę się postarać. Czułem, że jeśli dam ciała, filmu nie będzie.

EDDIE AND THE CRUISERS, Tom Berenger, 1983, (c)Embassy Pictures

I niewiele się pomylił. Martin Davidson stanął na głowie, aby dramat „Eddie i Krążowniki” w ogóle powstał. Napisał scenariusz, który skonstruował na podobieństwo „Obywatela Kane’a”, zainwestował własne pieniądze, po czym dzięki łutowi szczęścia (przypadkiem spotkał znajomą, której opowiedział o swoich problemach z realizacją filmu, a ona przekazała scenariusz współpracownikom z wytwórni Aurora Productions) mógł zrobić wreszcie swój film.

fot. 1983, (c)Embassy Pictures

Oprócz Paré, na ekranie zobaczycie m.in. takie gwiazdy jak Tom Berenger, który wciela się w najbliższego Wilsonowi przyjaciela, a potem – rywala, Ellen Barkin w roli dziennikarki i Joe Pantoliano. Grają tu też dwaj członkowie zespołu „John Cafferty & The Beaver Brown Band”, który nagrywał piosenki grane przez Eddiego i jego band. Zresztą, soundtrack tego filmu to jeden z jego najmocniejszych elementów. Połączenie bluesa i rock 'n’ rolla z lat 60. z dźwiękiem lat 80., to genialna ścieżka dźwiękowa, niesamowity miks „The Doors” i Bruce’a Springstineena’a, który od 1983 roku żyje własnym życiem (mam wszystkie trzy płyty ze ścieżką dźwiękową z pierwszego i drugiego filmu i słucham ich z uporem maniaka).

Paré w latach 80. robił zawrotną karierę. Po „Eddiem…” zagrał w kultowych „Ulicach w ogniu”, wystąpił w postapokaliptycznym cacku „Świat oszalał”, palił papierosy u Emmericha w „Księżyciu 44”. Potem nieco osunął się do świata kina klasy B, a czasami nawet C, gdzie już został.

Film „Eddie i Krążowniki” pozwolił mu jednak udowodnić, że aktorem jest niezłym, tylko niewykorzystywanym. Barkin to dziś uznana aktorka, z nominacjami do Złotych Globów na koncie, a Tom Berenger kilka lat po filmie Davidsona stworzył jedną z lepszych kreacji w swojej karierze, grając sierżanta Barnesa w „Plutonie”, za którą to rolę w 1987 roku nominowany był do Oscara.

Produkcja nie upływała bezproblemowo, o czym np. opowiadała w jednym z wywiadów Ellen Barkin, dla której praca przy filmie była męką. Według niej, na planie panował chaos, ekipa była pod wpływem narkotyków, a jej samej do gustu nie przypadł scenariusz.

„Eddie i Krążowniki” został odkryty przez publikę na nowo już w 1984 roku i wprowadzony do kin po udanej emisji na antenie HBO. Sukces filmu i uwielbienie widzów sprawiły naturalnie, że producenci zaczęli myśleć o sequelu. Film „Eddie żyje!” premierę miał w 1989 roku, wiecie już więc, jak brzmi rozwiązanie zagadki. Z drugiej części godny uwagi jest jedynie soundtrack, cała reszta psuje zamysł oryginału. Ale o tym – w osobnym tekście.