„Gniew aniołów”. Stek bzdur i jedna scena, którą docenią koneserzy filmowych abominacji

Jeśli pod filmem podpisany jest Alan Smithee, to może oznaczać, że albo w czasie produkcji zmieniono reżysera, albo – film jest tak zły, że nikt nie chciał wziąć za niego odpowiedzialności. W przypadku „Gniewu aniołów” mamy do czynienia z dwoma tymi czynnikami. Louis Morneau (m.in. „Sąd ostateczny” z Bradem Dourifem)  zasiadł na reżyserskim stołku najpierw, a potem podsiadł go Jonathan Wacks („Ed i jego zmarła matka”).

Żaden nie był jednak w stanie udźwignąć scenariusza, nad którym pociło się aż pięć osób, w tym np. Kevin Rock, autor skryptu „Fantastycznej czwórki” wyprodukowanej przez Cormana i skazanej na wygnanie z Hollywood.
„Gniew aniołów” z 1995 r. może być jednym z gorszych filmów, jakie oglądałam. A przecież widziałam ich już całkiem sporo. Sean Patrick Flanery gra tu na chwilę przed „Świętymi z Bostonu” i trochę po „Kronikach Indiany Jonesa”. Wciela się w Chrisa, aspirującego muzyka, który wraz z ukochaną, początkującą piosenkarką, chciałby się jakoś wybić.

fot. Amazon

Okazja nadarza się, gdy poznają boga rocka Colina Grammercy’ego (z takim nazwiskiem należy mu się szacunek za to, że w ogóle zrobił karierę), który zawiesza na nich oko, a właściwie zawiesza je na ukochanej Chrisa, mdłej Lili, która ma twarz Monet Mazur i fryzurę prosto z głębokich lat 90.

Szybko okazuje się, że Grammercy nie zawdzięcza swego talentu muzycznego genom, a paktowi z szatanem. Omotana przez niego Lila pragnąc wielkiej kariery trochę zapomni o Chrisie, który rzuci wyzwanie mocom ciemności, aby odzyskać ukochaną. Grający Colina Michael Paré zaśpiewa tu nawet jeden numer, a całość jest tak niebywale tandetna, że trudno jest dotrwać do końca seansu.

Najgorsze w „Gniewie aniołów” jest to, że próbuje udawać, że jest jednak czymś więcej niż tylko szrotem z lat 90. Postaci od czasu do czasu częstują nas pseudofilozoficznymi wynurzeniami o zabarwieniu religijnym, a końcowa, fatalna i budząca wesołość (efekty specjalne!) scena, w której uduchowiona Diane Ladd, dzięki modlitwie wzywa z niebios kiepsko animowanego, komputerowego anioła, aby walczył z równie kiepsko prezentującym się demonem, to już klasyk. I właściwie tylko dla niego warto podjąć ryzyko i „Gniew aniołów” włączyć.

Szkoda, bo niezłe nazwiska na liście płac obiecywały o wiele więcej. Zresztą, aby oddać wszystkim sprawiedliwość, aktorzy dają sobie radę w tym steku bzdur całkiem nieźle. Najsłabszym ogniwem jest tu chyba Arielle Dombasle, znana u nas bardziej pewnie jako „Pani Długowieczniksowa” z aktorskiej ekranizacji przygód Asterixa i Obelixa.