„Komandosi śmierci”. Studium upadku dwóch gwiazd kina akcji

Z okładki kasety VHS z filmem „Komandosi śmierci” spoglądają zmęczone twarze Michaela Paré i Jana-Michaela Vincenta. Już wiadomo, czego można się spodziewać. Okładka nie kłamie. Obaj panowie są już mocno zmęczeni, a przed upływem 90 minut widz do nich dołączy.
„Komandosi śmierci” to jeden z ostatnich filmów wyprodukowanych pod szyldem wytwórni Cannon Films przed jej wielkim upadkiem w połowie lat 90., ostatni dystrybuowany przez 21st Century Film Corporation, czyli firmę jednego z szefów Cannona, Menahema Golana, i jeden z ostatnich, w których Jan-Michael Vincent był na szczycie listy płac.

fot. IMDB

„Komandosi śmierci” to tanie kino akcji, którego bankrutująca w 1993 roku wytwórnia Cannon Films produkowała na pęczki. Cannon, w latach 80. potentat na rynku VHS, dał nam m.in. „Krwawy sport”, „Cyborga”, „Podwójne uderzenie”, „Amerykańskiego ninja”, a co za tym idzie – Jeana-Claude’a Van Damme’a i Michaela Dudikoffa. W latach 90., kiedy widmo upadku zaczęło wisieć nad wytwórnią, sporo z jej produkcji trafiało wprost do wypożyczalni, a chałturzyli w nich zwykle aktorzy na topie w latach 80., którym kolejna dekada przyniosła spadek popularności.

Menahem Golan wziął na siebie reżyserię „Komandosów śmierci”, co tylko dowodzi, że żadna porażka z poprzednich lat nie zmąciła jego dobrego samopoczucia. Legendarny producent i reżyser w latach 80. zmonopolizował rynek VHS, ale stał się też przodownikiem w kategorii filmów z gruntu złych. I do nich właśnie należą „Komandosi śmierci”.

Kręcony w Izraelu film opowiada o byłym komandosie o swojskim nazwisku, Bradzie Cartowskim, którego żona zostaje porwana w czasie ataku terrorystów na ateńskim lotnisku. Brad zostaje ranny i właściwie w obliczu ataku zachowuje się dość nieporadnie, jak na komandosa. Szybko jednak sobie przypomina o swojej przeszłości w służbach specjalnych i wraz z kumplem, którego gra Vincent, wyrusza do Północnej Afryki, aby ocalić ludzkość przed terroryzmem, a swoją młodą żonę – przed Billym Drago, który gra tu, jak zwykle zresztą, obleśnego, zepsutego typa.

„Komandosi śmierci” to film żenujący na wielu poziomach, najbardziej chyba dzięki drewnianej grze aktorskiej i beznadziejnemu, miejscami niedorzecznemu scenariuszowi. Sekwencja pościgu za terrorystami na samym początku filmu to jakaś kpina, a i potem nie jest wcale lepiej. Ja chyba najbardziej lubię scenę, w której żona  Cartowskiego próbuje uciec ze swego więzienia. Nic więcej pisać nie będę, trzeba zobaczyć, aby uwierzyć.

fot. IMDB

Michaela Paré bardzo lubię za „Księżyc 44” i „Ulice w ogniu”. Szkoda tego charyzmatycznego aktora na takie filmy. Podobnie zresztą, jak Vincenta, który w latach 90. był już na równi pochyłej po licznych aresztowaniach. Vincent, gwiazda popularnego także u nas w latach 80. serialu „Airwolf” trochę gra tu tak, jakby było mu wszystko jedno. Tak, jak widzom, których już po dwóch minutach przestaną interesować losy rodziny Cartowskich, a znacznie bardziej odpowiedź na pytanie: jak można było nakręcić takiego gniota?