„Mordercze kuleczki IV. Zapomnienie”. Też chciałabym zapomnieć

Ale niestety – nie mogę. Dość długo zbierałam się w ogóle, aby opisać czwartą część „Morderczych kuleczek” Dona Coscarelliego. Trochę straciłam rozeznanie, o co w całej serii tak naprawdę chodzi. I niestety, coś mi mówi, że podobnie jak sam Don. Czwarta odsłona „Morderczych kuleczek” premierę miała w 1998 roku, a więc 20 lat po tym, jak do kin weszły oryginalne „Mordercze kuleczki”. Od tamtej pory seria zmieniła się nie do poznania.

Wielką transformację przeszła od drugiej części, w której Coscarelli bawił się konwencją i uderzał w tony, w które zwykle uderzał Sam Raimi ze swoją serią „Martwe zło”, przez część trzecią, w której sprawy lekko wymknęły się spod kontroli, a Coscarelli nie miał kompletnie pomysłu, co zrobić ze swoimi bohaterami, aż po część czwartą, która dla mnie, człowieka o IQ zbliżonym do dodatniego momentami wydawała się całkowicie niezrozumiała, a wręcz – bełkotliwa. 

kadr z filmu

Dla tych, dla których już sam tytuł „Mordercze kuleczki” był trudny do zniesienia i obyli się bez seansu za pierwszym razem, szybki opis sytuacji: „Mordercze kuleczki” po raz pierwszy straszyły w 1979 roku, kiedy to Don Coscarelli za garść dolarów, z obsadą złożoną niemal z samych amatorów, nakręcił kultowy dziś horror, w którym nastoletni Mike odkrywa, że w pobliskim domu pogrzebowym źle się dzieje.

Za wszystkim stoi Wysoki Człowiek, przerażający osobnik o wyglądzie przedsiębiorcy pogrzebowego, który pochodzi z innego wymiaru, kradnie zwłoki i zamienia je w karły (tak na szybko, to nie ma zbyt wiele sensu, ale dajcie mi szansę).

Pierwsze „Mordercze kuleczki” były wielkim sukcesem kasowym, a sam film przemycał ważne przesłanie na temat straty bliskich i żałoby. Wiele dobrego robił też niesamowity Angus Scrimm, który we wszystkich filmach z serii wciela się w Wysokiego Człowieka, a swoim dudniącym głosem wywołuje ciarki przebiegające po kręgosłupie.

Mike, wraz z Reggiem, przyjacielem rodziny, niefrasobliwym lodziarzem, uzbrojonym w nonszalanckiego kucyka z rzednących włosów, postanawia powstrzymać Wysokiego Człowieka. W drugiej części budzi się już w szpitalu psychiatrycznym, jako dorosły mężczyzna i znowu wypowiada walkę swemu nemezis, z wiernym i nieco starszym Reggiem u boku.

kadr z filmu

W części trzeciej na chwilę znika, a palmę pierwszeństwa przejmuje Reggie, który tym razem przemierza post-apokaliptyczne pustkowie, z małym chłopcem u boku. Liczne zwroty akcji i przekombinowane rozwiązania z części trzeciej, która została od razu przeznaczona na półki wypożyczalni, nieco mnie zniechęciły do całej serii, ale słowo się rzekło.

Trzeba było obejrzeć część trzecią. Zanim jednak powiem wam, co o niej myślę, przypomnę tylko, że we wszystkich częściach, oprócz drugiej, rolę Mike’a gra A. Michael Baldwin, który w oryginalnych „Morderczych kuleczkach” miał kilkanaście lat, a widzowie praktycznie obserwowali jak dorastał, starzał się i garbił. 

Baldwin po pierwszej części wyruszył szukać siebie do duchowego guru i zerwał na jakiś czas z aktorstwem. A że aktorem jest średnim, druga część, do której w zastępstwie zatrudniono Jamesa LeGrosa, zdecydowanie jest z całej serii najlepsza.

Baldwin robi z Mike’a strasznie pretensjonalnego gościa, który snuje się po ekranie, poświęca czas na pseudofilozoficzne rozmyślania i zwyczajnie irytuje. Ponieważ część 4. serii daje mu centralne miejsce w fabule, tym bardziej film z 1998 roku jest nie do zniesienia. 

kadr z filmu

Część IV., zgodnie z zasadą cyklu, zaczyna się tam, gdzie skończyła się część poprzednia. Mike, którego Wysoki Człowiek od dłuższego czasu próbuje zwerbować do swojej wesołej gromady umarlaków, ucieka do innego wymiaru i po drodze odkrywa swoje nowe zdolności, których nabył w części poprzedniej, a wiele też wskazuje na to, że miał je wcześniej.

Reggie ma bardziej prozaiczne problemy. Po pierwsze, musi odnaleźć Mike’a, a po drugie bronić się przed wysyłanymi przez Wysokiego Człowieka demonami i pięknymi kobietami, które jak zwykle tłumnie pojawiają się na jego drodze. I nie wszystkie mają dobre zamiary. W tle poznamy historię Wysokiego Człowieka, dowiemy się skąd się wziął i dlaczego wygląda jak charyzmatyczny starszy pan. 

Ten film nie ma sensu pod tak wieloma względami, że aż łzy same cisną się do oczu na myśl, że pierwsze dwie części były naprawdę spoko. Zresztą producenci musieli już czuć pismo nosem, bo bardzo nie chcieli otworzyć przed Coscarellim portfelów, nawet gdy w obsadzie na chwile pojawił się Bruce Campbell, legenda kina klasy B, Ash Williams z serii „Martwe zło”.

Scenariusz nie pozostawiał złudzeń. Ten film musiał być katastrofą. Campbell wymiksował się z projektu, a Coscarelliemu i spółce z wielkim trudem udało się zebrać 650 tys. dolarów, co wymusiło na ekipie sporą kreatywność jeśli chodzi o scenografię i efekty specjalne. Szkoda, że nie skorzystali z niej przy pisaniu scenariusza.