„Miasto duchów”. Pierwszy western zombie z elementami horroru

Kate, charakterna dziewczyna z Arizony, właśnie uciekła sprzed ołtarza i w kabriolecie szybko oddala się od swojego małego miasteczka, radośnie wyrzucając welon za siebie i wzbijając kłęby kurzu na zaniedbanej szosie. Niezbyt długo jednak cieszy się wolnością.

Oto porywa ją tajemniczy wiatr i Kate znika. Jej tropem rusza szelmowski szeryf, przystojny Langley, który znajduje porzucony samochód i sam…znika. Prosta historia kryminalna zamienia się w coś zupełnie innego. A dokładnie – pierwszy western z zombie w tle. Bo „Miasto duchów” to weird western, czyli hybryda westernu z nurtami takimi jak horror, sci-fi czy fantasy.

fot. IMDB

Zarówno Kate jak i Langley, zostają przeniesieni do innego wymiaru, w samo centrum Miasta Duchów, w którym mieszkają zjawy, a terroryzuje je rozkładający się bandyta Devlin, który zawarł pakt z diabłem, zabił praworządnego szeryfa i teraz pastwi się nad zawieszonymi w czasie mieszkańcami. Oni wciąż żyją w połowie XIX wieku. 

fot. IMDB

Początkowo sceptyczny Langley, macha w końcu ręką na racjonalne wyjaśnienia i przyjmuje do wiadomości, że aby uratować Kate – która została przez Devlina sterroryzowana i przymuszona do śpiewania w miejscowym saloonie – oraz całe miasteczko i jego pragnących spokoju ducha mieszkańców, musi pokonać Devlina w klasycznym pojedynku rewolwerowców. 

„Miasto duchów” z 1988 r. to ciekawy film, który miał nieszczęście debiutować w kinach w ten sam weekend, co „Laleczka Chucky”. Katastrofalne wyniki kasowe pogrążyły wytwórnię Charlesa Banda, „Empire Pictures”, która „Miasto duchów” wyprodukowała.

Plajta była nieunikniona. A sam weird western komediowy w reżyserii skrytego pod pseudonimem „Richarda Governora” Richarda McCarthy’rgo, to kawał niezłej rozrywki, świetnie zrealizowanej i zagranej z przymrużeniem oka.

fot. IMDB

Efekty specjalne są zaskakująco dobre, podobnie jak zdjęcia i charakteryzacja. Widzowie przyzwyczajeni do tandety prezentowanej przez większość filmów ze stajni „Empire Pictures” mogą być szczerze zaskoczeni. „Miasto duchów” pokazane zostało jednak tylko w ośmiu kinach.

Recenzje nie były zbyt entuzjastyczne, a do tego dochodziły kontrowersje w kwestii reżyserii. David Schmoeller, reżyser „Władcy lalek” i „Pułapki na turystów”, „Miasto duchów” wymyślił i nawet na chwilę zasiadł na reżyserskim stołku. W czasie produkcji został jednak zwolniony, a zastąpił go właśnie McCarthy, dla którego była to pierwsza i jedyna reżyserska fucha.  

Trudno mówić w przypadku „Miasta duchów”o strachu, bo to przecież komedia przygodowa – bardzo czarna –  i nie sposób traktować opowieść o rewolwerowcach zombie na serio. Duża w tym zasługa obsady, w której błyszczą takie gwiazdy kina klasy B jak: Bruce Glover w roli niewidomego szulera, Catherine Hickland, gwiazda oper mydlanych i „Czarnej magii”, a prywatnie była żona Davida Hasslehoffa no i Franc Luz – znany z horroru „Gniazdo”.

W roli świetnie ucharakteryzowanego zombie-Devlina wystąpił bezbłędny Jimmie F. Skaggs, którego kiedyś znałam tylko z „Wyspy piratów”, a niedawno dopiero zorientowałam się, że to ważna persona drugiego planu kina klasy B. Na koncie ma role w „Oblivionie” 1 i 2, „Władcy lalek” i wielu innych produkcjach z niższej półki. Zmarł w 2004 r.. A „Miasto duchów” kończy właśnie 30 lat.