„Lewiatan”. Potwór, klaustrofobiczny klimat i dużo wody

„Lewiatan” („Leviathan”) to jeden z tych filmów, które są niewystarczająco. Niewystarczająco oryginalny, niewystarczająco dobrze zagrany, niewystarczająco dobrze napisany. Ale mimo to ten thriller sci-fi z 1989 r. w reżyserii George’a P. Cosmatosa broni się nawet po 30 latach od premiery. Głównie dzięki niepowtarzalnemu stylowi reżysera, który dał nam neonową „Cobrę” z Sylvestrem Stallone, wspaniałe „Tombstone” i oczywiście nieco dziś zapomnianego „Nieuchwytnego wroga”.
„Lewiatan” traci porównywany z „Obcym – 8. pasażerem Nostromo”, „Coś” i „Otchłanią” – klaustrofobiczny klimat i silne charaktery bohaterów tu wybrzmiewają nieco słabiej. Jeśli jednak skupimy się na stronie wizualnej filmu Cosmatosa, okaże się, że nie odstaje on wcale od swoich słynniejszych gatunkowych kuzynów. To oczywista zasługa Stana Winstona, nagrodzonego czterema Oscarami speca od efektów specjalnych i charakteryzacji, który pracował przy „Terminatorach”, „Obcych” i „Parku jurajskim”. A jako reżyser dał nam niezapomniany horror „Dyniogłowy” z Lance’em Henriksenem.

fot. kadr z filmu

„Lewiatan” śpi w głębi oceanu

Akcja „Lewiatana” rozgrywa się w 2027 r., na terenie podwodnej stacji badawczej prowadzącej w głębinach oceanu prace górnicze dla wielkiej korporacji. Zespół ekspertów składa się z małej grupy kobiet i mężczyzn, szefa misji i szemranego lekarza, który ma nonszalancki stosunek do podopiecznych i swojej kariery (kiedyś opracowywał szczepionki i jedna z nich zabiła kilka osób). Do zakończenia misji i powrotu do domu zostały im trzy dni, wśród badaczy panuje więc pewne rozprzężenie . Gdyby scenariusz Davida Peoples’a, który ma przecież na koncie „Łowcę anroidów” i „12 małp” był nieco staranniejszy, bohaterowie pewnie angażowali by nas bardziej. Tymczasem są po prostu dość szablonowi, a żadna z postaci nie wysuwa się na prowadzenie. Oprócz doktora Thompsona, choć to akurat raczej zasługa grającego go Richarda Crenny.
W każdym razie, kiedy tylko jako widzowie dowiadujemy się, że za trzy dni cała ekipa wraca do domu, wiadomo już, że coś się wydarzy. I faktycznie, w czasie rutynowej podwodnej operacji dwoje badaczy – śliski Sixpack (Daniel Stern) i ambitna Willie (która po zakończeniu misji planuje od razu ukończyć trening astronautki) wskafandrach, w ślimaczym tempie przemierzają dno oceanu i przypadkiem znajdują zaśniedziały wrak rosyjskiego statku podwodnego o nazwie „Lewiatan”.

fot. kadr z filmu

W środku jest złowieszczo i mrocznie, a z pokładu na bazę Sixpack przynosi butelkę wódki, kasetę z ponurym nagraniem, na którym kapitan „Lewiatana” sugeruje, że wszyscy jego ludzie nie żyją, a w drzwi za nim łupie coś ogromnego. Szybko okazuje się, że oprócz tych fantów Sixpack przytaszczył też choróbsko, które zaczyna dziesiątkować małą załogę stacji. I jest wynikiem genetycznej mutacji, która sprawia, że chorzy po śmierci stają się częścią obrzydliwej, gigantycznej istoty wyglądającej jak wielki tasiemiec. Zdani na siebie (wodzeni za nos przez palącą nerwowo papierosy Meg Foster w roli pracownicy korporacji mydlącej im oczy ewakuacją) mordowani przez stworzoną dzięki wyobraźni Winstona istotę walczą o życie w ciasnych korytarzach bazy.

Klimat i bestia wygrywają

Największe wrażenie w „Lewiatanie” robią klimat filmu i sam potwór, który przeraża m.in. twarzami swoich ofiar, wtopionymi w soje cielsko. Jak już jednak napisałam, sami bohaterowie produkcji nie wywołują żadnych emocji. Ani sztywny Beck, niby główny heros tej historii, ani niekonsekwentna w swej niezależności Willie, ani też wygadany Jones. To schematyczne postaci stworzone bez pomysłu. Doktor Thompson opuszcza pokład w drugiej połowie filmu, a postać Meg Foster pojawia się na ekranie zbyt rzadko, by zaliczyć ją do grona głównych bohaterów.

fot. kadr z filmi

Wcielający się w Becka Peter Weller to legenda kina sci-fi. Do historii przejdzie jako oryginalny RoboCop, a na koncie ma też przecież role w znakomitych filmach: „Tajemnica Syriusza” i „Nagi lunch”. W „Lewiatanie” wyraźnie mu się nie chce.
Willie ma twarz Amandy Pays, brytyjskiej aktorki znanej m.in. z dwóch serialowych wersji „Flasha” – zarówno w tej z lat 90. jak i tej najnowszej wcieliła się w Christinę McGee. Na ekranie jeszcze wspomniany już Daniel Stern, którego lubię w horrorze „C.H.U.D.”, ale najbardziej rozpoznawalny jest dzięki roli jednego z rabusiów w „Kevinie samym w domu”.

fot. kadr z filmu

Jonesa gra Ernie Hudson, czyli Winsotn z „Pogromców duchów”, a Richard Crenna (Trautman z serii o Rambo) tworzy tu najbardziej autentyczną postać. W jednej z ról zobaczycie też Lisę Eilbacher, której kariera zakończyła się w 1996 r. Zanim jednak to nastąpiło, aktorka zagrała m.in. w „Oficerze i dżentelmenie” i „Żywym zapalniku”. Meg Foster, właścicielki najpiękniejszych oczu w Hollywood fanom kina kultowego przedstawiać nie trzeba – grała m.in. w „Oni żyją” i „Władcach wszechświata”.

Film możecie obejrzeć na Amazonie.