„Najemny zabójca”. Wielka draka na greckiej wyspie

Brian Thompson to jedna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy kina akcji. Zwłaszcza tego produkowanego prosto na półki wypożyczalni VHS. Znacie go z „Doktora Mordrida”, widzieliście go w „Cobrze” u boku Sylvestra Stallone’a, gdzie wcielił się w mordercę ściganego przez bezpardonowego gliniarza. W „Najemnym zabójcy” („Hired to Kill”) z 1990 r. Thompson gra jedną ze swych nielicznych głównych ról. I w dodatku – mimo aparycji predestynującej raczej do grania zbirów – występuje jako milczący heros, główny bohater całego przedsięwzięcia.
„Najemny zabójca” to zaskakująco dobry, świetnie sfotografowany akcyjniak. Na stołku reżyserskim półdupkami, wspólnie zasiedli przy projekcie: Nico Mastorakis, który na koncie ma świetne „Wicher” i „Koszmar w południe” oraz Peter Rader, scenarzysta „Wodnego świata”.
Mastorakis – Grek z pochodzenia – ma specyficzny styl i często akcję swoich filmów osadza właśnie w greckich krajobrazach. Nie inaczej jest w przypadku „Najemnego zabójcy” – tutaj na fikcyjnej greckiej wyspie rządzi dyktator Michael Bartos (legendarny Oliver Reed), który przetrzymuje ważnego dla rewolucji buntownika i męża stanu. Amerykańskie służby muszą oczywiście się wtrącić i postanawiają wysłać na miejsce swojego najlepszego człowieka – granego przez Thompsona, muskularnego i wiecznie skwaszonego Franka Ryana, który ma rewolucjonistę uwolnić. I tu właśnie zaczyna się najciekawsza część filmu.

fot. kadr z filmu

Ryan bowiem nie pojedzie tam samotnie, a w towarzystwie siedmiu pięknych kobiet, które nie mają sobie równych w zabijaniu. Jakby tego było mało – do Grecji ruszy pod przykrywką. Jako słynny amerykański projektant mody otoczony wianuszkiem modelek. Brzmi głupio? Jasna sprawa. Ale to nieważne, bo „Najemny zabójca” to po prostu zdrowy fun bez ambicji by przemycać ważne prawdy o rewolucji. W dodatku – momentami brawurowy. Kto nie wierzy niech obejrzy scenę pocałunku pomiędzy Ryanem, królem macho, a Bartosem. Najemnik chce uśpić czujność dyktarora i decyduje się na namiętny pocałunek. Coś, na co Sly by się pewnie nie odważył.

fot. kadr z filmu

Swoją drogą, Thompson gra w „Najemnym zabójcy” po prostu klona bohaterów Schwarzeneggera, Stallone’a i Lundgrena. Tańszą wersję herosa VHS lat 90., choć wcale nie gorszą. Może tylko nieco mniej charyzmatyczną.
Na ekranie towarzyszy mu armia pięknych kobiet. Grają je aktorki, których nazwiska zabrzmią znajomo jedynie dla fanatycznych wielbicieli kina klasy B. Kochankę Bartosa gra Michelle Moffett, znana z „Łowcy śmierci 4”, byłą ukochaną Ryana, a teraz jedną z jego protegowanych – Barbara Niven („Psycho Cop Returns”), a w pozostałe dziewczyny wcielają się m.in. Jordana Capra („Godziny grozy”) i Penelope Reed („Amazonki”). Większość z nich nigdy nie zrobiła kariery, a wręcz zagrała jedynie w kilku filmach. Szkoda.

fot. kadr z filmu

Na trzecim planie pojawia się też George Kennedy, laureat Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego za „Nieugiętego Luke’a”, który w latach 80. i 90. dał się wciągnąć kinu klasy B. Tu jest antypatyczną grubą rybą w służbach specjalnych, która wynajmuje Ryana. „Najemny zabójca” to film pełen wybuchowej (dosłownie) akcji, kobiecej nagości i zapierających dech w piersiach greckich plenerów. Trudno się nudzić w czasie seansu, a niektóre pomysły pozytywnie zaskakują. Aż dziw, że nie powstały kontynuacje tej produkcji, bo przecież sequeli doczekały się znacznie gorsze i bardziej wtórne.
„Najemny zabójca” został zadedykowany pamięci Clinta C. Carpentera, kaskadera, który zginął w czasie filmowania jednej z sekwencji. Film realizowano na Korfu i dzięki zdjęciom Andreasa Bellisa wygląda jak klip reklamujący uroki greckich wysp. W taką pogodę jak dzisiaj to wystarczający powód, by włączyć „Najemnego zabójcę”.