"Terminus", reż. Pierre-William Glenn, rok prod. 1987, plakat

„Terminus”. Ambitna porażka

Karen Allen w filmie „Terminus”, reż. Pierre-William Glenn, rok prod. 1987, fot. IMDB

Bardzo chciałam „Terminusa” obejrzeć i dość długo szukałam tego filmu. Ostatecznie poszukiwania okazały się bardziej ekscytujące niż ta produkcja z 1987 r., francusko niemieckie kino post-apokaliptyczne z niespelnonymi ambicjami by być europejskim „Mad Maksem”.
„Terminus” to film wyreżyserowany przez Pierre’a-Williama Glenna, Francuza nominowanego do statuetki Cezara za najlepsze zdjęcia do „Śmierci na żywo” z Romy Schneider. Jego smykałkę do zdjęć zresztą w „Terminusie” widać – jest tu kilka pomysłowych, a nawet zapierających dech w piersiach ujęć, to jednak stanowczo za mało, aby uratować „Terminusa” przez zapomnieniem.
Fabuła „Terminusa” brzmi znajomo, ale parę zgrabnych przewrotek w lepszych rękach mogłyby przekuć te pomysły w złoto. Mamy rok 2037, a najpopularniejszą rozrywką uciśnionej ludzkości (nie do końca wiadomo, dlaczego uciśnionej, wbrew tradycji kina post-apokaliptycznego nie dowiadujemy się bowiem w mrocznym intrze filmu o żadnej katastrofie nuklearnej czy klimatycznej) jest Gra. Polega ona na tym, że kierowca-śmiałek musi przemierzyć określoną drogę w wyznaczonym czasie, po drodze napotykając przeszkody. Świat po apokalipsie wygląda tu jak wsie Prowansji, poza nimi jednak szerzy się anarchia, a pustkowia terroryzują gangi, których członkowie mają pomalowane twarze (aby widzowie nie mieli wątpliwości, że mają do czynienia z futurystyczną opowieścią).

Najpotężniejsza z ciężarówek ,”Monster” to wyposażona w sztuczną inteligencję maszyna zaprojektowana przez genialnego chłopca – Matiego. Kieruje nią Gus, twarda i doświadczona dziewczyna, która ma twarz Karen Allen – wspaniałej Marion, ukochanej Indiany Jonesa z „Poszukiwaczy zaginionej arki”.
Gus bez mrugnięcia powieką wykonuje najbardziej brawurowe manewry, ale – ku zdumieniu widzów – ginie dość szybko, zupełnie jakby Allen miała zastrzeżone w kontrakcie, że na ekranie będzie tyle, ile to konieczne. Bohaterka ginie w dziwnych okolicznościach, gdy „Monster” – pyskaty i hałaśliwy, a także wyposażony w gumowe usta mówiące i ruszające się w miejscu samochodowego radia – wywozi ją na niebezpieczne tereny. Tam dopadają ją miejscowe gangi, które torturują i mordują dziewczynę. Nim umrze, przekazuje ciężarówkę i jej tajemnice przetrzymywanemu przez gang jednorękiemu więźniowi Stumpowi, który ucieknie „Monsterem” wspólnie z Księżniczką – małą dziewczynką o niejasnym przeznaczeniu. Stumpa gra Johnny Hallyday – francuski piosenkarz, któremu przypisuje się sprowadzenie rock 'n’ rolla nad Sekwanę.

„Terminus” bardzo chce być produkcją o filozoficznym przesłaniu. Mati, genialne dziecko, to w rzeczywistości hybryda maszyny i człowieka zdaje się tu pociągać za sznurki. Kiedy on obserwuje podróż „Monstera”, jego z kolei obserwuje złowrogi naukowiec, który stworzył chłopca. W tej roli występuje zresztą Jürgen Prochnow – niemiecki gwiazdor znany m.in. z filmów „W paszczy szaleństwa” i „Twierdza”. Gra też zresztą dwie inne postaci – w tym groteskową, eteryczną we wściekle pomarańczowej peruce. Sceny z tajemniczym „Sirem” to zresztą najbardziej pretensjonalny element filmu.
Całość jest niestety chaotyczna i kiepsko zmontowana. W dodatku w mojej – anglojęzycznej wersji – razi kiepsko nagrany dubbing i dialogi pisane ewidentnie przez kogoś, dla kogo angielski nie jest pierwszym językiem. Mimo to „Terminus” jest jednym z najoryginalniejszych i najciekawszych odprysków popularności „Mad Maksów” i jego klonów. Także dzięki muzyce Stana Ridgwaya, wokalisty zespołu „Wall of Voodoo”, który wspólnie ze Stewartem Copelandem z „The Police” skomponował też muzykę do filmu „Rumble Fish” Francisa Forda Coppoli.