"Gra w życie albo śmierć", reż. Mark Pirro -zdj. https://vinegarsyndrome.com/

„Gra w życie albo śmierć”. Satyra na idiotyczne teleturnieje

Mark Pirro – reżyser „Gry w życie albo śmierć” („Deathrow Gameshow”) – zasłynął w 1983 r. komedią „Polski wampir w Burbank”. Choć zasłynął to może zbyt duże słowo – po prostu został zauważony dzięki swej niezwykłej oszczędności. Film kosztował podobno 2,5 tys. dol., a to osiągnięcie mogło wycisnąć łzy zawiści nawet z oczu Rogera Cormana – legendarnego producenta tanich filmów, który za punkt honoru poczytuje sobie ciągłe obniżanie kosztów produkcji. Cztery lata później Pirro nakręcił kolejną czarną komedię – tym razem już za 200 tys. dol. „Gra w życie albo śmierć”, choć dziś już produkcja nieco zapomniana, wydaje się niezwykle aktualna, zwłaszcza w świetle wiecznie spadającego poziomu telewizyjnych programów rozrywkowych.
Pirro film wyreżyserował, napisał także scenariusz. W głównej roli obsadził Johna McCafferty’ego, z którym współpracował już przy „Polskim wampirze…”.
Koncept jest prosty: oto w groteskowym świecie nastawionym na konsumpcję wielką popularnością cieszy się teleturniej „DeathRow GameShow”, w którym skazani na śmierć przy dźwięku oklasków rozbawionej publiczności walczą o życie, albo pieniądze dla swoich rodzin. Czarujący prezenter, Chuck Toedan zagaduje ich i zadaje pytania na rozluźnienie, o które naturalnie trudno, bo zwykle są wtedy podłączeniu do narzędzi tortur. Towarzyszy mu ponętną hostessa, Shanna Shallow, która pląsa po scenie w wieczorowych kreacjach i promiennie się uśmiecha.

Chuck to typ dość charyzmatyczny, ale obdarzony znikomą moralnością. Umawia się z fankami na szybkie numerki, w programach telewizyjnych broni formuły swego show i już na początku filmu zniechęca do siebie piękną feministkę, z którą oczywiście w finale odjedzie w stronę zachodzącego słońca.
Fabuła kręci się nie wokół ich romansu, a wokół problemów Chucka. Otóż w jego show przed kamerą zginął jeden z mafijnych szefów i teraz jego podwładni chcą się na Chucku zemścić. To jednak nie ma w sumie większego znaczenia, bo największą zaletą „Gry o życie albo śmierć” jest czarny humor wyraźny niemal w każdej scenie. Czasami balansuje na granicy dobrego smaku (gry np. jeden ze skazańców ma za zadanie nie podniecić się na widok Shanny, bo inaczej porazi go prąd), a czasami po prostu śmieszny (sekwencja snu zmontowana jak filmowy zwiastun!). Zresztą sama koncepcja, by ponaśmiewać się z telewizji przekraczającej kolejne granice jest bardzo wdzięczna. Nietrudno jest obśmiać absurdy programów srebrnego ekranu, zwłaszcza tych występujących w latach 80., gdy telewizja wciąż jeszcze nie mogła konkurować z kinem i szukała sposobu na dostarczenie ludziom przed małymi ekranami rozrywki. W kilku groteskowych scenach udało się Pirro obśmiać ten okres w historii telewizji całkiem udatnie.

Film obejrzałam głównie z powodu Debry Lamb w obsadzie. Aktorka, połykacza płomieni i tancerka wciela się tu w Shannę Shallow i widać w tej roli jej świetne wyczucie komediowe. Szkoda, że nie zrobiła większej kariery, choć fani kina klasy B na pewno kojarzą ją z filmów produkowanych przez Rogera Cormana – np. dwóch części erotycznego thrillera „Stripped to Kill”. John McCafferty nigdy nie zagrał roli bardziej popularnej niż ta, a na ekranie zobaczycie jeszcze świetną Darwyn Carson jako niezbyt rozgarniętą sekretarkę Chucka.

Film wydał niedawno na płytach Blu-ray dystrybutor Vinegar Syndrome.