"Angel Eyes", reż. Gary Graver, rok prod. 1993, okładka wydania DVD/plakat

„Angel Eyes”. Monique Gabrielle jako femme fatale

Mam wielką słabość do Monique Gabrielle. Uwielbiam ją w „Łowcy śmierci 2”, podziwiam w „Demonie zła” i wzdycham, gdy pojawia się na ekranie w „Powrocie potwora z bagien”. Oczywiście, tym zachwytom towarzyszy całkowita świadomość nikłych talentów aktorskich Gabrielle, która swoją karierę zbudowała na rolach w kinie klasy B i thrillerach erotycznych, a zaczęła od kina mocno erotycznego i rozbierania się dla magazynu Penthouse, co przyniosło jej tytuł „maskotki miesiąca”. „Angel Eyes” to dramatycznie słaby, napakowany scenami seksu thriller z 1993 r., w którym Gabrielle gra jedną ze swych nielicznych i tak naprawdę ostatnich głównych ról w karierze. Film napisał i wyreżyserował Gary Graver, który jako operator pracował na planach licznych filmowych erotyków, a i jako reżyser też nie próżnował, bo zrealizował blisko 150 produkcji.

„Angel Eyes” jest zrealizowane tak nieporadnie, że właściwie każda krytyka byłaby równa kopaniu leżącego. Film zaczyna się od żenującej sceny zabójstwa matki przez córkę. Ta córka to właśnie tytułowa Angel – młoda kobieta w typie „Lolity”: zabiła matkę by wywołać współczucie ojczyma, w którym od dzieciństwa się podkochuje. Po pogrzebie jedzie więc do mężczyzny, który niegdyś zastępował jej ojca (John Phillip Law, czyli Pygar z „Barbarelli”) i z niezadowoleniem odkrywa, że ten nie tylko jest w związku z seksowną kobietą (Raven – jedna z bardziej znanych aktorek porno lat 80.) ale co gorsza bardzo ją kocha. I nie cieszy się na widok Angel. To zmusza bohaterkę do wprowadzenia w życie planu B – używając swego uroku i ciała Angel postanawia uwieść „macochę”, „ojczyma”, skłócić ich i przekonać, by jej nie odsyłali.

Jak łatwo się domyślić, „Angel Eyes” to po prostu kino erotyczne, które ma być windą do sławy dla Gabrielle. Na końcu tej ścieżki chwały nie czekają jednak żadne statuetki w uznaniu za aktorstwo. Monique Gabrielle swoje kwestie wypowiada tak, jakby sama była nimi zaskoczona, jej „szaleńczy” w założeniu śmiech razi sztucznością, a na dodatek – dialogi są tak potworne, że nawet w scenach wymagających nieco dramaturgii widza ogarnia pełen niedowierzania śmiech. Co ciekawe, w filmie gra też Erik Estrada (gwiazda serialu „CHiPs”), który na okładkach kaset VHS zajmował dość sporo miejsca sugerując, że gra tu jedną z kluczowych postaci. Tymczasem jego Johnny to śliski handlarz narkotykami, który pojawia się jedynie w kilku scenach i ginie.