"Sajgon", reż. Christopher Crowe, rok prod. 1988, fragment plakatu

„Sajgon”. Willem Dafoe na tropie mordercy

Willem Dafoe ma na koncie już kilka ról w dramatach wojennych skupiających się na konflikcie w Wietnamie. W 1987 r. zdobył nominację do Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego w „Plutonie” Olivera Stone’a, a później wystąpił u tego reżysera jeszcze w „Urodzonym 4 lipca”. „Sajgon” z 1988 r. to inne spojrzenie na konflikt w Wietnamie i nietypowe kino wojenne, w którym wojna jest jedynie tłem dla intrygi kryminalnej. I to bardzo zajmującej.
Film wyreżyserował i napisał Christopher Crowe, scenarzysta „Ostatniego Mohikanina” i „Strachu” z Reese Witherspoon, reżyser mocno okazjonalny, choć jak widać w „Sajgonie” sprawny i bardzo zdolny.

Akcja „Sajgonu” rozgrywa się w 1968 r. w stolicy Wietnamu. W rozdartym przez wojnę mieście, w którym stacjonują amerykańskie oddziały, sierżant Buck McGriff wraz ze swym partnerem, czarnoskórym Albabym Perkinsem pilnują porządku. Są policjantami w strefie wojennej i muszą lawirować między służbami wietnamskimi, a amerykańskimi i jakoś odnajdywać się w walce o wpływu w Sajgonie. A to będzie szczególnie trudne, kiedy zaczną śledztwo w sprawie brutalnych zabójstw wietnamskich prostytutek. Wszystko wskazuje na to, że stoi za nimi Amerykanin, najpewniej wojskowy wyższego szczebla.

„Sajgon”, reż. Christopher Crowe, rok prod. 1988, kadr z filmu

Umiejscowienie akcji w czasie wojny wietnamskiej sprawia, że „Sajgon” jest czymś więcej niż tylko sprawnym kryminałem. Crowe oddaje duszny klimat tego miasta. I zdecydowanie nie chodzi tu jedynie o panujący w nim upał. Amerykanie nie są w Sajgonie mile widziani, bohaterowie muszą zmagać się z niechęcią wietnamskich służb i mieszkańców miasta (a w końcu też własnych przełożonych), ich koledzy z koszar padają ofiarami ciągłych zamachów. Jest tu też doskonała scena, w której McGriff i Perkins skradają się tunelami okopów by porozmawiać pod ostrzałem z jednym z istotnych dla swego śledztwa świadków, jest wreszcie subtelny wątek romantyczny. McGriff zakochuje się bowiem w siostrze zakonnej, która opiekuje się miejscowymi dziećmi i znała wiele z ofiar tajemniczego mordercy. Uczucie to jednak nie będzie mogło rozkwitnąć z oczywistych względów, a McGriff weźmie wspomnienie o pięknej zakonnicy ze do domu. Sama zagadka i tożsamość mordercy wyjawiona w finale nie zaskakują, choć rozwikłanie jej daje widzowi satysfakcję.

Dafoe jako McGriff jest niezwykle ludzki. Nie przypomina innych bohaterów thrillerów kryminalnych z tamtego okresu. Bywa smutny, ma złamane serce, czasami jest zawstydzony i przerażony. Na twarzy tego wybitnego aktora w wielu scenach widać całą paletę emocji, które sprawiają, że „Sajgon” przewyższa o klasę podobne do siebie produkcje z lat 80. Dafoe ma też dobre wsparcie aktorskie. W roli Perkinsa wystąpił tu Gregory Hines („Zapomnieć o strachu”, „Cotton club”), a tej parze partnerują doskonały Fred Ward („Wstrząsy”) i świetny jak zawsze Scott Glenn, który ma tu małą, ale znaczącą rolę zwieńczoną spektakularnym skokiem z samolotu bez spadochronu. Piękną siostrę Nicole zagrała Amanda Pays, która kilka lat później wystąpiła w 1. sezonie „Z Archiwum X” jako dawna ukochana Muldera, Phoebe Green. Fani kina sci-fi pamiętają ją też z horroru „Lewiatan”.