"Dzień sądu ostatecznego", reż. John Terlesky, rok prod. 1998, plakat

„Dzień sądu ostatecznego”. Film, który złamał karierę pewnej aktorce

Po tym filmie Suzy Amis – aktorka znana z filmów „Podejrzani” i „Titanic”, a prywatnie żona Jamesa Camerona – zakończyła karierę filmową. Po seansie „Dnia sądu ostatecznego” rozumiem, dlaczego. Dawno nie oglądałam tak niezbornie zrealizowanego filmu.
„Dzień sądu ostatecznego” wyreżyserował John Terlesky, aktor kina klasy B, który przebranżowił się w latach 90., a ta produkcja jest drugą w jego dorobku. Zanim jednak dokonał transferu na krzesło reżysera, wystąpił m.in. w filmach „Łowca śmierci II” i „Rzeka przeklęta”. Scenariusz „Dnia…” napisał za to Fred Olen Ray, legenda taniego kina przeznaczonego na półki wypożyczalni VHS, twórca niezwykle płodny i często współpracujący ze swymi muzami: oryginalnymi „królowymi krzyku” – Linneą Quigley, Brinke Stevens oraz Michelle Bauer.

Współpraca duetu Terlesky/Olen Ray zaowocowała powstaniem niemiłosiernego gniota, którego nie zdołali uratować ani Amis, Ice-T oraz Mario Van Peebles w obsadzie, ani tym bardziej popularny pod koniec lat 90. (film premierę miał w roku 1998) wątek końca świata. Van Peebles to aktor bardzo charyzmatyczny. Był świetny w „Pełnym zaćmieniu” i „Czarnych panterach”, a jako gwiazda filmów akcji sprawdził się w nieco zapomnianej produkcji „Solo” z 1996 r. W „Dniu sądu ostatecznego” wciela się w lidera religijnej sekty, który z utęsknieniem czeka na koniec świata. Kiedy w stronę naszej planety zmierza gigantyczny meteoryt (większy niż ten, który doprowadził do zagłady dinozaurów, jak poinformuje nas jedna z postaci drugiego planu) grany przez Van Peeblesa Thomas Kayne porywa doktora Davida Corbetta (znany z roli Johnny’ego Cage’a w „Mortal Kombat” Linden Ashby, jedynego człowieka na ziemi, który może zapobiec katastrofie. Tropem Kayne’a ruszają wspólnie agentka FBI Jeanine Tyrell (fatalna i naprawdę źle obsadzona Amis) oraz wyciągnięty specjalnie na potrzeby tej akcji z więzienia Matthew Reese (raper Ice-T).

Amis i Ice-T na ekranie mają zerową chemię, a ich bohaterowie nie budzą żadnej sympatii. Szkoda, bo Ice-T wielokrotnie udowodnił, że jest naprawdę niezłym aktorem. Tymczasem, tutaj postaci są niedobrane, owszem, ale nie tak, jak życzyliby sobie tego twórcy filmu. Przez 90 minut prowadzą niemrawe śledztwo, przesłuchują tuzy podziemia przestępczego (gościnnie gra tu inny legendarny raper – Coolio) i kiedy już ratują świat, a końcowa scena sugeruje ciąg dalszy, widz może nawet pożałować, że im się udało. Z efektów specjalnych nie będę się śmiała, bo wiele filmów klasy B broni się mimo małego budżetu. To na pewno nie jest jeden z nich.