"Trzy dni od Detroit", reż. Craig Hamann, rok prod. 1998, plakat

„Trzy dni od Detroit”. Zupełnie inny Mark Dacascos

Craig Hamann napisał do spółki z Quentinem Tarantino pierwszy film reżysera, „My Best Friend’s Birthday” i zagrał w nim też jedną z ról. Jako reżyser sam na koncie ma jednak tylko jedną produkcję: dramat sensacyjny „Trzy dni od Detroit” („Boogie Boy”) z 1998 r. Jest to interesujące połączenie kina akcji, mrocznej opowieści o narkotykowym nałogu, czarnej komedii i satyry na Hollywood. Karkołomny miks? Owszem. I średnio udany. Ale intryguje na tyle, że warto poświęcić mu 90 minut. Zwłaszcza, że jedną z najlepszych ról w swojej karierze gra tu Mark Dacascos, tu wyjątkowo nie robiący użytku ze swojej dogłębnej znajomości sztuk walki. Aktor znany głównie z ról w kinie akcji, szybkich nóg i wysokich skoków wciela się tu w bohatera zupełnie innego niż zwykle.

Mark Dacascos w filmie „Trzy dni od Detroit” Craiga Hamanna, rok prod. 1998

Dacascos gra tu Jesse’ego Page’a, byłego więźnia, który właśnie wyszedł z paki i spotyka byłego kumpla spod celi. Jak niemal wszyscy ekranowi eks-osadzeni, Page także postanowił zerwać z półświatkiem i zacząć nowe życie: z dala od krat i spacerniaków. Ale jego były przyjaciel – a zdaje się, że do Page’a czuje coś więcej niż przyjaźń – nie chce mu na to pozwolić.

Odnowienie kontaktu z kumplem sprawia, że Jesse znów zostaje wciągnięty w przestępczy szajs, a konkretnie – narkotykową aferę ciężkiego kalibru. Niechętnie zgadza się brać w niej udział, wciąż jednak spogląda na zegarek. I tu zwrot akcji: Page jest wybitnym perkusistą i tuż po wyjściu z więzienia dostał ofertę występowania z dobrą kapelą (jej wokalistkę gra Joan Jett we własnej osobie). Jest jeden haczyk: musi na własną rękę dotrzeć na koncert, do Detroit. Od miasta dzielą go trzy dni drogi. Stąd tytuł filmu.

Traci Lords w filmie „Trzy dni od Detroit” Craiga Hamanna, rok prod. 1998

„Trzy dni od Detroit” ma swoje momenty, ostatecznie jednak nie może się zdecydować, jakim filmem chce być. Czy mrocznym dramatem o eks-więźniach, którzy nie mogą sobie znaleźć miejsca na wolności, a nad ich relacją unosi się wspomnienie więziennego seksu? A może kryminalną komedią o przygłupich gangsterach? Dzieło Hamanna jest nierówne i niespójne, a zakończenie rozczarowuje. Dacascos robi, co może by wynieść „Trzy dni…” na nieco wyższy poziom, przegrywa jednak walkę ze scenariuszem.

Na pocieszenie Traci Lords, która wciela się tu w gwiazdkę kina klasy B, przekonaną o swoim talencie i sukcesie Shondę Lee Bragg. Sceny z nią to zdecydowanie najjaśniejszy punkt filmu, zwłaszcza, że Hamann zdecydował się zrealizować kilka sekwencji z fałszywych filmów z Bragg przestawianą tu jako królowa krzyku. W jednej ze scen z filmowych fałszywek prawdziwa „scream queen”: wspaniała Linnea Quigley. W filmie grają także świetny John Hawkes (nominacja do Oscara za „Do szpiku kości”) oraz gwiazda kina klasy b Karen Shepard i Emily Lloyd.