"Karaluch", reż. Jack Perez, rok prod. 1998, niemieckie wydanie BR

„Karaluch”. Eric Roberts w małym wielkim filmie

Walter Pool to żałosny typ. Każdego ranka ze snu wyrywa go koszmar, a on podrywa się ze swojego zarobaczonego posłania, wybiega z rozpadającej się budy, która służy mu za dom i biegnie przed siebie po meksykańskim pustkowiu, byle do najbliższej wioski, byle do najbliższego baru. Tam uchlewa się w sztok, a następnego dnia cały ten cykl zaczyna się od nowa.

Walter to więc postać żenująca. Ale film „Karaluch” Jacka Pereza już taki nie jest. Ta produkcja z 1998 r. to mały wielki film, jeden z tych, które trudno odkryć, bo nikt o nich nie pamięta. Ale jak już się go odkryje, to nie sposób go zapomnieć. Także dzięki wybitnej roli Erica Robertsa, który wcielając się w Poola udowodnił, że mimo gorszej passy w latach 90. wciąż był jednym z lepszych aktorów w Hollywood.

Eric Roberts w filmie „Karaluch” Jacka Pereza, rok prod. 1998

Pool mieszka w Meksyku bo uciekł przed swoim nudnym życiem. Chce być pisarzem, ale nie napisał jeszcze ani słowa, chce być bohaterem, ale nie został pod to skrojony. Pije by zapomnieć. Jest jedynym gringo w okolicy, miejscowym pariasem, któremu Meksykanie wciskają w dłoń drobniaki i szybko odwracają wzrok. Pewnego dnia jednak los się do Poola uśmiecha. Tajemniczy Louis rekrutuje go w barze, obiecuje wielkie pieniądze za popełnienie morderstwa na zlecenie miejscowego bogacza (Joaquim de Almeida), który chce pomścić śmierć swego jedynego syna. Zdesperowany Walter najpierw odmawia, potem się zgadza. Ta decyzja zmieni jego życie.

Tytułowy „Karaluch” to Pool: wytrzymały i niemal nieśmiertelny. Godny pożałowania, ale swoją wolą przetrwania wywołujący szacunek. Od połowy „Karaluch” przestaje być nagle thrillerem noir, a staje się surrealistyczną, czasami absurdalną, rozprawą o zemście i przebaczeniu. Zrealizowany za minimalny budżet, nakręcony w pośpiechu „Karaluch” to film bardzo kameralny, ale pod wieloma względami imponujący.

Scena w szpitalu, w którym Walter dochodzi do siebie pełna jest czytelnych, ale robiących wrażenie symboli, podobnie zresztą jak świetnie nakręcona sekwencja wypełzania z grobu. „Karaluch” to nastrojowe, niespieszne kino ze świetnie napisanymi postaciami, dialogami i zaskakującym finałem. Trudno napisać o tej produkcji tak, by nie popsuć nikomu seansu. Dlatego przerwę już i dodam tylko, że to lektura obowiązkowa dla wielbicieli oryginalnych dreszczowców.