"Uczeń czarodzieja", reż. David Lister, rok prod. 2001, plakat

„Uczeń czarodzieja”. Biała peruka nie czyni Merlina

Mam słabość do Roberta Davi, bo po mistrzowsku wciela się w czarne charaktery. Nawet w bezpardonowych celuloidowych koszmarkach dodaje im głębi, a kilka z nich zagrał z takim przekonaniem, że stały się centralnymi postaciami filmów. Jak np. w westernie „Ślepa sprawiedliwość” czy w bondowskiej „Licencji na zabijanie”, gdzie Davi wcielił się w Sancheza. Być może to, że Davi utożsamiany jest z ekranowymi bandytami sprawia, że tym trudniej patrzy się na niego w familijnym „Uczniu czarodzieja” Davida Listera, w którym to filmie 71-letni dziś aktor wciela się w szlachetnego Merlina. To i gęsta, śnieżnobiała peruka oraz sztuczna biała broda, które z sukcesem odwracają uwagę od fabuły i sprawiają, że wszystko w tym filmie robi się nagle dwa razy bardziej przaśne. Davi wygląda w nich komicznie, zwłaszcza, gdy próbuje zachować należną arturiańskiemu mędrcowi godność, co w ogóle na planie „Ucznia czarodzieja” musiało być dość trudne. To film zły na wielu poziomach, a poczynając od peruk, a na fabule kończąc.

W latach 90. i na początku XXI w. nastąpił wysyp filmów, w których żyjący współcześnie bohaterowie przenosili się na dwóch króla Artura, albo rycerze okrągłego stołu budzili się nagle we współczesności. „Chłopak na dworze króla Artura” (z nieznanymi jeszcze wówczas Danielem Craigiem i Kate Winslet), „Rycerz króla Artura” (z Whoopi Goldberg) czy „Lancelot: Guardian of Time” z Markiem Singerem – w większości to produkcje mocno przeciętne, przeznaczone dla młodszych widzów. Nie inaczej jest z „Uczniem czarodzieja”. Głównym bohaterem jest nastoletni Ben, który właśnie przeprowadził się wraz z rodzicami z Afryki do Anglii i próbuje zaaklimatyzować się w nowej rzeczywistości. Jego ojciec jest ciągle nieobecny, a szkolne byczki zaczynają Bena prześladować. Na ratunek przyjdzie mu ekscentryczny sąsiad, który mówi z fejkowym brytyjskim akcentem (Davi jest nowojorczykiem) i podejrzanie dobrze zna się na sztuczkach magicznych. Okazuje się (co za szok!), że sąsiadem Bena jest czarodziej Merlin, który ukrywa się w naszych czasach przed czarodziejką Morganą (nieco karykaturalna Kelly LeBrock) i czeka na przybycie swego następcy (czyżby Bena?).

Nawet jak na standardy familijnej taniochy „Uczeń czarodzieja” to w najlepszym razie nieszkodliwy gniot. Najbardziej podczas seansu ożywiłam się, kiedy w finale Davi wyskoczył w swoich białych puklach, jak wiadomo – nieodłącznym atrybucie czarodzieja. To mnie w ogóle nie dziwi, bo reżyserem tego potworka jest w końcu David Lister, który swoją ciężką rękę przyłożył także m.in. do „Ostatniego krasnoludka”, dwóch „Pięknych i bestii” (jedna jest gorsza od drugiej, uwierzcie) oraz filmu „Malibu-atak rekinów”. „Uczeń czarodzieja” w niektórych scenach aż razi kiepskim aktorstwem, irytuje też naiwnością i płaskimi jak naleśnik postaciami. Robert Davi robi co może, by utrzymać się na powierzchni, śpiewa (w końcu, poza ekranem jest także piosenkarzem) i stara się wykrzesać ze swojej postaci jakieś życie. Ale takiemu scenariuszowi nie pomoże nawet najprawdziwsza magia, nie mówiąc już o takiej, w którą nie wierzą nawet sami twórcy filmu.