"Latający Holender", reż. Robin P. Murray, rok prod. 2001, plakat

„Latający Holender”. Nawet Eric nie ratuje sytuacji

„Latający Holender” to jeden z tych filmów, które zgładziła przyciężka ręka reżysera (w tym wypadku, Robina P. Murraya). Bo fabuła, jak na tanią produkcję telewizyjną z początków XXI w. jest intrygująca. Oto Lacy (Catherine Oxenberg), właścicielka galerii sztuki z wielkiego miasta jedzie do przykrytej śniegiem mieściny w Montanie. Chce tam odnaleźć obiecującego artystę, którego obraz przypadkiem wpadł w jej ręce. Kłopot – zawsze musi być jakiś kłopot – w tym, że utalentowany Sean (Eric Roberts) nie powiedział ani słowa od czasu tragicznej śmierci swoich rodziców, którzy utonęli w czasie sztormu. Jest odludkiem, a jedyną relację ma z przybranym ojcem, który przygarnął sierotę i przyszywanym bratem, miejscowym, kipiącym z zazdrości o ojcowskie względy szeryfem.

Brzmi niemal jak tragedia szekspirowska. Dodajcie grasującego w okolicy seryjnego mordercę kobiet, płomienny romans między piękną Lacy a Seanem, wszechobecny klimat zepsucia właściwy zamkniętym, zdeterminowanym by zachować swoje sekrety społecznościom, piękne plenery Montany i naprawdę ponure zakończenie. Wciąż brzmi nieźle. Ale z wykonaniem jest znacznie gorzej. „Latający Holender” uwodzi atmosferą, ale zawodzi na poziomie realizacji. Niektóre sceny są stanowczo za długie i wytrącają widza z rosnącego niepokoju, inne – jak sceny erotyczne – sprawiają wrażenie niezręcznych i zupełnie niepotrzebnych. W dodatku odkrycie tożsamości mordercy ani ziębi, ani grzeje. Oglądający film jednym okiem widz odkrył ją już w czwartej minucie „Latającego Holendra”.

„Latający Holender” to film niewykorzystanej szansy. Irytuje zmarnowaniem niezgorszego materiału. Mógł to być naprawdę przyzwoity thriller, z tych, niezobowiązujących oczywiście, które włącza się w niedzielny wieczór bez specjalnych oczekiwań. Eric Roberts był w 2001 r., kiedy film miał premierę, na tym etapie swojej kariery, kiedy grał właściwie we wszystkim. Gdyby nie on „Latający Holender” byłby jeszcze bardziej nieznośny. Bo wiadomo, Roberts nawet w filmach poniżej swojego talentu sprawia, że trudno oderwać wzrok od ekranu. W „Latającym Holendrze” robi co może by jakoś zatuszować liczne braki tego thrillera. Udaje mu się połowicznie, ale czasami nawet on nie jest w stanie uratować sytuacji.