„Przybysz z Marsa”. Kosmiczny homar planuje zagładę ludzkości

Tony Curtis w swojej autobiografii twierdzi, że zagrał w „Przybyszu z Marsa” bo zalegał z alimentami. Nic dziwnego, że się tłumaczy. Film Stanleya Sheffa miał być błyskotliwą parodią tanich filmów o potworach z lat 50., a okazał się nudnym, pozbawionym ikry gniotem. Zresztą, produkcję od początku prześladowało jakieś fatum. Jej tytuł wymyślił sam Orson Welles, który miał tu zresztą zagrać producenta filmowego, ale zmarł przed rozpoczęciem zdjęć. Umarł też scenarzysta, Bob Greenberg. W produkcję miał być też zaangażowany legendarny Vincent Price, ale akurat (co za przypadek!) wyruszył w rejs i nie mógł stawić się na planie. W efekcie, Stanley Sheff, zakochany w kinie lat 50. reżyser z zabawnym wąsem i kapeluszem na głowie, który ponad wszystko pragnął oddać hołd ukochanym przez siebie produkcjom, miał wolną rękę.

fot. Electric Pictures

„Przybysz z Marsa” to w założeniu komedia. Dużą rolę odgrywa tu ukradziony z „Producentów” Mela Brooksa pomysł. Oto magnat filmowy, producent o nazwisku Shelldrake musi rozliczyć się jakoś z rządem przed końcem roku fiskalnego. Ponieważ nie wszystkie księgi były prowadzone jak należy, Shelldrake potrzebuje filmowej klapy, która pozwoli mu wykazać straty. Tej na szczęście nie musi długo szukać. Do jego biura przychodzi nastoletni Stevie Horowitz, który właśnie skończył swój film – „Przybysz z Marsa”. Opowiada on o przybyłym z Marsa (tak!) człowieku-homarze, który nade wszystko pragnie zagłady ludzkości. Ale na drodze staną mu: para zakochanych, prywatny detektyw, który nie wnosi do akcji absolutnie nic, naukowiec i wojskowy.

fot. Electric Pictures

Moim zarzutem do filmu Sheffa wcale nie jest to, że nie ma sensu. Mało który film o potworach z lat 50. ten sens ma. Ale dzieło reżysera pozbawione jest jakiegokolwiek pomysłu i sprawia wrażenie amatorszczyzny. Brakuje tu parodiowania schematów horrorów sprzed kilku dekad, brakuje autoironii, konstrukcji i humoru. Film momentami jest zwyczajnie nudny, a czasami jest też nieznośnie infantylny. To bez stosownego komentarza sprawia, że nie wiadomo czy to zamierzony efekt pastiszu, czy może jednak błąd niedoświadczenia reżysera, który na koncie miał w latach 80. niewiele.

A szkoda wielka, bo w „Przybyszu z Marsa” grają legendy. Jest tu Tony Curtis, jest Patrick Macnee, jest znana z najpopularniejszych w latach 80. horrorów (m.in. „Prima aprilis”, „Gabinet figur woskowych”) Deborah Foreman i jest reżyser Anthony Hickox w nietypowej dla siebie aktorskiej roli. On tu zresztą wypada najgorzej z całej obsady. Jako reżyser może się pochwalić m.in. „Gabinetem figur woskowych” 1 i 2, drugą częścią „Czarnoksiężnika” no i trzecią częścią „Hellraisera”. Zdaje się, że w 1989 roku, kiedy to „Przybysz z Marsa” powstał, stanowili z Foreman parę i może to też tłumaczy jego udział w tym filmie.

Tak czy siak, jeśli spodziewacie się inteligentnej parodii „Przybysza z kosmosu” to wielce prawdopodobne jest, że spotka was zawód. Film Sheffa jest zwyczajnie bezbarwny.