„Alienator”. Ciągnie się jak zostawiona „na później” guma do żucia

„Alienator” z 1990 roku to jeden z tych filmów, po których obejrzeniu człowiek popada w lekkie otępienie. Pewnie nie powinno mnie to dziwić, w końcu wyreżyserował go drżącą rękę Fred Olen Ray, król filmowego szlamu, który entuzjastycznie tworzy perełki złego kina od końca lat 70. i ma ich obecnie na koncie blisko 160. Olen Ray zapisał się w historii kultury niższej jako reżyser kultowych „Hollywoodzkich prostytutek uzbrojonych w piły mechaniczne”.

Współpracował z wieloma gwiazdami kina klasy B, m.in. Michelle Bauer, Linneą Quigley, Michaelem Dudikoffem, a w „Alienatorze” mógł pokierować np. Janem-Michaelem Vincentem i kulturystką Teagan. Choć może „pokierować” to zbyt wiele powiedziane, bo filmy tego twórcy są radosnym chaosem, w których on sam odgrzewa swoje wcześniejsze pomysły. Niekoniecznie dobre, choć niektóre są naprawdę rozczulające.

fot. kadr z filmu

„Alienator” ma za zadanie, podobnie jak wiele filmów Olena Raya, spieniężyć cudzy sukces. Tym razem, twórców „Obcego” i „Terminatora” choć z żadnym z tych klasyków kina nie ma wiele wspólnego. Wartka i jakże wbijająca w fotel akcja, zaczyna się na statku kosmicznym, którego wnętrza bardziej przypominają szkolną szatnię niż zaawansowany technologicznie obiekt stworzony przez obcą cywilizację. Statek ten jest jednocześnie więzieniem. Na jego pokładzie, w jednej z cel, na egzekucję czeka Kol, międzygalaktyczny przestępca, który ma zostać spalony na futurystycznej wersji krzesła elektrycznego. Kol jednak, nie w ciemię bity, planuje brawurową ucieczkę. Plan wprowadza w życie z zaskoczenia, dlatego personel więzienia biega w popłochu i pozwala mu uciec.

Bardzo z tego niezadowolony jest grany przez Jana-Michaela Vincenta komandor statku. Tak prawdę mówiąc, ucieczka Kola to trochę jego wina, bo zamiast nadzorować egzekucję, podrywał jedną z podwładnych (kobietę w mundurze z otworami na piersi) i robił miny, które miały zapewnić wszystkich, że jest najbardziej cool kolesiem w galaktyce.

fot. kadr z filmu

Otóż, nie jest. Jego pozycja zostaje znacząco podkopana, kiedy na scenę wchodzi Teagan Clive, dziś już nieco zapomniana kulturystka, która w „Alienatorze” gra napakowaną łowczynię nagród prosto z kosmosu, wciśniętą w strój mocno inspirowany Davidem Bowie i kapelą „Mötley Crüe”. To ona, tytułowy „Alienator”, ruszy tropem Kola, który umknął oczywiście na znajdującą się nieopodal Ziemię i spotkał – naturalnie – grupę nastolatków, która na oko ma łącznie 6798 lat i prawdopodobnie jest najbardziej wyniszczoną przez życie młodzieżą w historii kina.

Nie ma co porywać się na rozumienie fabuły „Alienatora”. Niespecjalnie jest tam obecna, a sam pomysł z kosmicznymi zatargami, które przenoszą się na naszą planetę, Olen Ray wykorzystywał kilkakrotnie, np. w fatalnym „Gwiezdnym łowcy”, w którym grupa niewydarzonych bejsbolistów musiała w drodze z przegranego meczu pokonać jeszcze kosmitów.

fot. kadr z filmu

„Alienator” to nie tylko naprawdę złe efekty specjalne i fatalne aktorstwo. To przede wszystkim film, który ciągnie się jak długo przyklejona „na później” do nogi łóżka guma do żucia. Nie jest nawet tak zły, aby zapewnić 90 minut godziwej rozrywki.

Smutno ogląda się Jana-Michaela Vincenta, aktora niegdyś wyniesionego na szczyty sławy dzięki roli w serialu „Airwolf”, a w latach 90. już na dnie po licznych aresztowaniach, wypadkach samochodowych i latach uzależnienia od narkotyków i alkoholu. Vincent utknął w kinie klasy B z niższej półki na długie lata przehandlowując swój wdzięk i charyzmę za garść dolarów. „Alienator” przy całej swojej siermiędze nadal jest jednym z lepszych filmów w dorobku aktora z tamtego okresu. Poza tym, fani kina z niższej półki doceniają, jak zawsze, kunszt Freda, który nie pozwala, aby krytyka go zniechęciła. W 2017 roku film został wydany na Blu-ray.