"Przerażacze", reż. Peter Jackson, rok. prod. 1996, rys. Enzo Sciotti, plakat filmu

„Przerażacze”. Perła od Petera Jacksona

Zaczyna się od trzęsienia ziemi: oto w zrujnowanym domu przedwcześnie posiwiała długowłosa kobieta ucieka przed mrocznym kształtem, zjawą, która prześladuje ją od lat. Jak bohater kina akcji na scenę wchodzi jej matka. Z dubeltówką w dłoni, z grymasem determinacji, który zawstydziłby nawet Clinta Eastwooda, przepędza ducha w iście amerykańskim stylu. Oczywiście do czasu, bo zjawy nigdy nie odchodzą na zawsze.

Peter Jackson wymyślił „Przerażaczy” w 1992 r., wraz z żoną, Fran Walsh (pobrali się w 1987 r.). Pomysł na scenariusz ówczesny reżyser „Złego smaku” i „Martwicy mózgu” wysłał do Hollywood, gdzie historia wpadła ostatecznie w ręce Roberta Zemeckisa, reżysera m.in. „Powrotu do przyszłości”, który początkowo chciał z „Przerażaczy” zrobić jeden z odcinków „Opowieści z krypty” (był producentem tego doskonałego serialu). Uznał jednak, że historia o detektywie-naciągaczu, który musi zmierzyć się z prawdziwym złem, ma większy potencjał i świetnie sprawdzi się jako coś więcej niż 30-minutowy odcinek. I tak powstał jeden z oryginalniejszych horrorów lat 90., ostatni, w którym Michael J. Fox, legendarny Marty McFly z trylogii „Powrót do przyszłości” zagrał główną rolę, nim choroba Parkinsona uniemożliwiła mu pracę przy większych produkcjach.

Moi kumple zjawy

Obchodzący w tym roku 25. rocznicę premiery „Przerażacze” to tak w wielkim skrócie opowieść o duchach. Rasowy horror komediowy z nutą dramatu i kryminału. Frank Bannister, niegdyś odnoszący sukcesy architekt, teraz arogancki odludek, zarabia na życie oszukując ludzi. Koleguje się z duchami, które na jego prośbę czasami podniosą łóżko w domu przerażonych przeciętniaków, porzucają talerzami, albo sprawią, że bobas z pełną pieluchą będzie lewitował. Słowem – odegrają nawiedzenie. Oczywiście tylko Frank widzi swoich kumpli. Paranormalne zdolności obudziły się w nim po wypadku samochodowym, w którym zginęła jego ukochana żona – Debra. I za który wciąż się obwinia.

Ale „Przerażacze” to nie prosta historyjka o nieudaczniku, który nabiera ludzi. Dość szybko robi się mrocznie. W miasteczku Fairwater, w którym Frank rozwija biznes, mieszkańcy w pełni sił witalnych giną w tajemniczych okolicznościach Przyczyna? Rozległe zawały serca. Kto za tym stoi? Wszystko wskazuje na to, że Śmierć we własnej osobie, w czarnym płaszczu z kapturem i równie mrocznymi zamiarami. Ale to nie wszystko. Jackson rozwija też w „Przerażaczach” wątek mordercy, Johnny’ego Bartletta, który kilkadziesiąt lat wcześniej wpadł w morderczy szał w miejskim szpitalu i zamordował 12 osób chełpiąc się przy tym ambicjami by prześcignąć innych amerykańskich seryjnych zabójców. Co prawda, usmażył się na krześle elektrycznym, ale wciąż żyje jego ukochana Patricia, dziś zahukana, sterroryzowana przez matkę szara myszka w średnim wieku. Ta sama, która w emocjonującym wprowadzeniu do filmu biega spanikowana po staroświeckich korytarzach.

Do galerii barwnych postaci dołączy jeszcze Lucy, charakterna lekarka, której mąż Ray padł jedną z ofiar tejemniczych zawałów i teraz – już jako duch – nie chce pogodzić się ze śmiercią. Jest też rzecz jasna niezrównoważony agent FBI, Milton Dammers, którego gra doskonały Jeffrey Combs, dobrze znany fanom kina klasy B m.in. dzięki „Re-Animatorowi”, „Zza światów” czy „Fortecy”. Jackson znakomicie obsadził Combsa w tej roli, sam Combs jest zresztą jednym z jego ulubionych aktorów. Jako Dammers, spec od zadań paranormalnych, miał ciało równie pokiereszowane jak umysł. Rolę agenta, który większość życia spędził pod przykrywką w sektach, zagrał koncertowo („Byłem niewolnikiem seksualnym Mansona!”). W scenach z Michaelem J. Foxem, to Combs skupia na sobie uwagę widzów.

Peter Jackson wpycha stopę w drzwi Hollywood

Peter Jackson naszpikował „Przerażaczy” licznymi odniesieniami do słynnych horrorów. Mamy więc „Carrie”, „Psychozę”, „Lśnienie”, „Martwą strefę” i „Egzorcystę”. Pewnie nie przeczuwał, że jego film w ciągu 20 lat od premiery sam stanie się kultowy. Choć był klapą finansową. I to dość spektakularną – przy 26 mln dol. budżetu „Przerażacze” zarobili w kinie jedynie 29 mln. Ale Jacksonowi film otworzył boczne drzwi do Hollywood. I trzy lata po „Przerażaczach” Nowozelandczyk mógł się zabrać za projekt swojego życia – wyczekiwaną przez kilkadziesiąt lat ekranizację najsłynniejszej powieści fantasy w historii – tolkienowskiego „Władcy pierścieni”.

Lucy zagrała śliczna Trini Alvarado, aktorka dziś już nieco zapomniana. Polska publiczność może kojarzyć ją z „Satysfakcji” i „Małych kobietek”. Jackson nalegał, aby to właśnie Alvarado była Arweną we „Władcy pierścieni”. Odmówiła, a reżyser zatrudnił na jej miejsce Liv Tyler. „Przerażacze” to także ostatnia, główna rola Alvarado.

W pozornie sterroryzowaną Patricię wcieliła się Dee Wallace, weteranka horrorów klasy B, znana ze „Skowytu”, „Cujo” i spielbergowskiego „E.T”. W roli jej cierpiącego na manię wielkości, morderczego ukochanego wystąpił Jake Busey, syn słynnego Gary’ego.

Recenzenci może nie piali z zachwytu, ale zgodnie uznali film Jacksona za „świeży i zabawny”. Choć niepokojący. Wersja kinowa zaś została zmontowana tak, aby wrażliwi widzowie nie wychodzili z kina. Jackson mógł sobie to potem odbić, montując wersję reżyserską, która została wydana na DVD z okazji 15-lecia filmu. Jest dłuższa o niemal pół godziny, a niektóre sceny można uznać za dość kontrowersyjne. Więcej czasu na popisy aktorskie ma w niej też Combs, którego Dammers staje się w wydłużonej wersji jedną z głównych postaci.

Muzykę do filmu napisał Danny Elfman, ukochany kompozytor Tima Burtona.

„Przerażacze” nie dla dzieci

„Przerażacze” to nie jest film dla dzieci. Nawet wersja kinowa pełna jest czasami niesmacznych żartów, krwawych śmierci i autentycznie przerażających momentów. Wyglądający jak Adolf Hitler bez wąsa Combs z radością przekracza granice dobrego smaku. Ale za to robi to tak czarująco, że możemy mu to wybaczyć.

Film, który umożliwił Jacksonowi robienie wielkobudżetowego kina wzbudza sentyment. Hollywood zapomniało w połowie lat 90. o kinie robionym dla frajdy. Nowozelandczyk przypomniał grubym rybom, że o to właśnie chodzi w robieniu filmów. I dał szansę Foxowi ładnie pożegnać się z pierwszą aktorską ligą.

Ciekawostka: do grającego jednego z duchów-wspólników Bannistera Johna Astina (Gomez Addams z oryginalnej „Rodziny Addamsów”) Fox uparcie zwracał się „Doc”. Zupełnie jak w pewnym filmie o podróżowaniu w czasie.