Nirvana, 1997, fot. Miramax

„Nirvana”. Gorszy „Matrix”, który zainspirował Cronenberga

„Nirvana” to włoski film z 1997, który pokazywano w Cannes, a potem świat o nim zapomniał. I pewnie nikt nie pamiętałby o tym cyberpunkowym thrillerze, gdyby nie to, że David Cronenberg, reżyser „Nagiego lunchu”, „Muchy” i „Martwej strefy” twierdzi, że to właśnie „Nirvana” zainspirowała go do nakręcenia filmu „eXistenZ” z 1999 roku. Trudno mu nie uwierzyć – zarówno włoski oryginał, jak i film Cronenberga opowiadają o przejmującej kontrolę nad światem wirtualną rzeczywistością i tym, czy w VR jest w ogóle miejsce na pozostanie człowiekiem.

Nirvana, 1997, fot. Miramax

Cronenberg jawnie mówi o swojej inspiracji, pozostaje jeszcze kwestia „Matrixa” – kultowy już dziś film z Keanu Reevesem też zdaje się czerpać pełnymi garściami z „Nirvany”, choć film sióstr Wachowskich to zlepek tak wielu wytworów popkultury, że trudno będzie dociec, czy „Nirvana” miała jakikolwiek wpływa na „Matrixa” czy też nie.

„Nirvanę” wyreżyserował Gabriele Salvatores, a sam film we Włoszech zrobił furorę zdobywając siedem nominacji do nagród Włoskiej Akademii Filmowej. W reszcie Europy i USA poradził sobie nieco gorzej, choć wychwalano wizualną stronę filmu, która w 1997 roku była dość nowatorska i przełomowa. Akcja „Nirvany” toczy się w 2005 roku, Głównym bohaterem filmu jest twórca gier komputerowych Jimi Dini, który właśnie pracuje nad nową grą,  a w przerwach nostalgicznie spogląda na zdjęcie ukochanej żony, która postanowiła go porzucić.

Nirvana, 1997, fot. Miramax

Spokojne życie Jimi’ego zostanie jednak zakłócone. Do gry wkrada się wirus, który sprawia, że Solo, bohater rozgrywki zdobywa świadomość i zaczyna z Jimim rozmawiać. Dini widzi w tym szansę, aby zachować resztki człowieczeństwa – postanawia znaleźć sposób na usunięcie gry. W cyberpunkowym, dekadenckim świecie ludzi, dla których VR jest narkotykiem pomogą mu się odnaleźć ekscentryczni znajomi.

Nirvana, 1997, fot. Miramax

Film Salvatoresa jest zaskakująco interesujący, choć fabularnie wyraźnie kuleje i posługuje się dość wytartymi kliszami. W główniej roli występuje tu Christopher Lambert, a „Nirvana” jest doskonałym przykładem „późnego Lamberta”, czyli niskobudżetowego filmu, któremu czegoś wyraźnie brakuje. Lambert mówi po francusku i angielsku, we włoskiej, oryginalnej wersji został więc zdubbingowany, w angielskiej – zdubbingował sam siebie. W obsadzie jest też Emmanuelle Seigner, która występuje w roli byłej ukochanej Jimiego. Pojawia się w retrospekcjach wygłaszając pretensjonalne przemowy i na tym jej rola się właściwie kończy. Czy warto „Nirvanę” oglądać? Z pewną nieśmiałością napiszę, że tak. Ale tylko w formie ciekawostki.