„Żyleta”. Nie mów do niej „kochanie”!

Pamela Anderson jest jednocześnie największą wadą i najmocniejszą zaletą „Żylety”. Wadą, bo za grosz nie umie grać, a swoje kwestie wypowiada na bezdechu, jak średnio napisana bohaterka kina erotycznego, pozbawiona jest też poczucia humoru i emocji. A zaletą, bo gdyby nie obcisłe wdzianka Żylety, jej niekwestionowany seksapil i campowy wdzięk, tego filmu z 1996 r. nie dałoby się po prostu obejrzeć do końca bez pojedynczej łzy rozpaczy spływającej po policzku.
Pamela Anderson była w połowie lat 90. boginką, symbolem seksu i jedną z największych gwiazd na naszej planecie. Jej oczy spoglądały spod mocno wyskubanych brwi z okładek pisemek dla panów i magazynów plotkarskich, a w telewizji biegała w zwolnionym tempie na antenach telewizji całego świata, w serialu „Słoneczny patrol”.

fot. kadr z filmu, IMDB

Aspiracje miała jednak większe. I „Żyleta” jest na to dowodem, choć trudno w to uwierzyć oglądając scenę otwierającą film Davida Hogana. W niej, ociekająca wodą Pamela, z piersiami wyglądającymi zza gigantycznego dekoltu, wygina się seksownie próbując być jednocześnie uległa i niezależna. Zabawne, że Anderson w połowie lat 90. chciała zerwać ze swoim wizerunkiem seksbomby, poszukać ról niewymagających od niej rozbierania się na ekranie i w rezultacie – postawiła na „Żyletę”. Film, który pogrążył jej nadzieje na dobre.

fot. kadr z filmu, IMDB

Pamela Anderson spuszcza łomot na niebotycznych obcasach

Fabuła „Żylety” może się teraz wydawać Amerykanom boleśnie aktualna, czego dowodził m.in. w 2017 r. Scott Meslow, na łamach magazynu „GQ”. Wśród podobieństw wymieniał m.in. rządowy reżim, tyrana u władzy, uprzedmiotowienie kobiet i zamknięcie granic. Być może po ponad 20 latach od premiery film Hogana rzeczywiście nabrał nowego znaczenia, to wciąż jednak historia wciśniętej w lateks właścicielki klubu nocnego. Ale po kolei. Scenariusz filmu oparty jest na komiksie wydawnictwa Dark Horse o seksownej Żylecie i był niestety pocałunkiem śmierci dla komiksowej serii. Akcja filmu toczy się w 2017 r., Stany Zjednoczone trawi kolejna wojna domowa.

fot. kadr z filmu, IMDB

Amerykańska demokracja praktycznie nie istnieje, a nowej nazistowskiej władzy sprzeciwia się jedynie ruch oporu. No i Barbara „Żyleta” Kopetski. Ma blond czuprynę, długie nogi, styl gwiazdy rozkładówki i swój własny klub nocny. Dorabia też jako łowczyni głów i najemniczka, co akurat jest godne podziwu, bo biega na kilkunastocentymetrowych obcasach, w których bierze też udział w skomplikowanych sekwencjach walki, jeździ na motocyklu i dokonuje cudów akrobacji. Nie przeszkodzi jej to jednak we wplątaniu się w intrygę, w której istotną rolę odgrywa ruch oporu.

fot. kadr z filmu, IMDB

Mimo że deklaruje neutralność, nagła wizyta dawnego kochanka sprawi, że Barbara postanowi jednak zaangażować się w coś bardziej wzniosłego niż zarządzanie najlepszą spelunką w mieście.
Lepiej traktować ją poważnie: – Nie mów do mnie „kochanie”! – powie namolnemu facetowi, zanim wbije mu w czoło swój niebotyczny obcas, a słowa te powtórzy jeszcze wielokrotnie, w zgrabnym nawiązaniu do komiksowej bohaterki.

fot. kadr z filmu, IMDB

Bardzo zła „Żyleta”

„Żyleta” to film zły, a wręcz fatalny. I trudno się dziwić. Hogan, spec od reżyserowania teledysków mógł jedynie wnieść od siebie styl rodem z MTV, ale nie był w stanie poprowadzić aktorów. Zwłaszcza Pameli, która wskazówek sprawnego reżysera najbardziej potrzebowała. „Żyleta” to po prostu trwająca 100 minut, ruchoma rozkładówka z Pamelą w roli głównej. Pamelą, która niemal w każdej scenie rozchyla ręcznik, tarza się w pianie, wydyma usta i zawsze ma na sobie nowy kostium, niezwykle praktyczny w walce z państwowym reżimem.

fot. kadr z filmu, IMDB

Fabuła „Żylety” jest pretekstowa i dla własnego dobra lepiej nie doszukiwać się w niej logiki, drążyć w poszukiwaniu odpowiedzi na niewygodne dla scenarzystów pytania. Lepiej zostawić na boku kwestie cudownych soczewek, nie kwestionować kompetencji reżimowych żołdaków i motywacji bohaterów, nie analizować wspaniale przerysowanych scen akcji. W przeciwnym razie przyjemny skądinąd (choć przeznaczony dla koneserów) seans zamieni się w frustrującą drogę przez mękę.
„Żyleta” była nominowana do sześciu Złotych Malin, czyli anty-Oscarów. Ostatecznie skończyło się na jednej – dla Pameli Anderson, za najgorszy debiut aktorski. Dla Davida Hogana, który również został wyróżniony nominacją (dla najgorszego reżysera), był to początek kariery i jej koniec jednocześnie. Po debiutanckiej „Żylecie” zrobił jeszcze „Poszukiwanego” z Jonem Voightem i dokumentalne „Life in a Basket”. Potem słuch po nim zaginął.

fot. kadr z filmu

„Żyleta” jak „Casablanca”

Film był też niestety klapą finansową. Przy stosunkowo niskim budżecie (9 mln dol.) przyniósł producentom w 1996 r. nieco ponad 3 mln. Pamela Anderson nosiła w czasie zdjęć gorset, który sprawiał, że jej talia miała jedynie 33 centymetry. Jej biust powinien zostać wymieniony jako jeden z głównych członków obsady, tak bardzo wszystkim zależało, aby kradł każdą scenę. Na nic jednak zdały się te wysiłki. Pozycja Pameli Anderson w Hollywood się nie zmieniła. Nawet teraz po 20 latach, „Żyleta” to nadal jej największy film kinowy i jedyna prawdziwie główna rola w karierze.
Gwiazda „Słonecznego patrolu” bez wątpienia była perłą w obsadzie „Żylety”. U jej boku wystąpili m.in: Temuera Morrison (czyli filmowy Jango Fett z „Gwiezdnych wojen”), Clint Howard – w którego imponującej filmografii (kilkaset tytułów!) znajdują się np. „Apollo 13” i „Ognisty podmuch” – i legendarny Udo Kier, który niezmiennie lawiruje pomiędzy kinem klasy D („BloodRayne”, „Far Cry”), a kinem wybitnym („Tańcząc w ciemnościach”, „Melancholia”). Wypatrujcie też Jacka Newsworthy’ego (przeżywający katusze miłości malarz z teledysku „Always” Bon Jovi).

fot. kadr z filmu, IMDB

Gra on brata Barb, niewidomego Charliego i jako jedyny ma coś faktycznie do zagrania. Jego postać jest najstaranniej zarysowana, a jej psychologia – odpowiednio pogłębiona. W sympatycznej, drugoplanowej roli stróża prawa na straży reżimu wystąpił jak zawsze niezawodny Xander Berkeley („Terminator 2: Dzień sądu”). „Żyleta” podobno czerpie z filmu „Casablanca”, choć robi to nieudolnie. Trzeba jednak przyznać, że szukanie nawiązań pomiędzy filmami Hogana a Curtiza to świetna zabawa. Aby jednak oddać „Żylecie” sprawiedliwość, dodam, że oglądanie tego filmu nie boli. To kwintesencja rozerotyzowanego kina lat 90., tragicznych komiksowych adaptacji tego okresu i histerii na punkcie Pameli Anderson.