"Ulice strachu", reż. Jamie Blanks, rok prod. 1998, plakat

„Ulice strachu”. Nie da się uniknąć porównywania z „Krzykiem”

Młoda dziewczyna jedzie samochodem opuszczoną drogą. Leje deszcz, jest ciemno, a ona czuje się coraz bardziej nieswojo. Prawie spowodowała wypadek, więc aby uspokoić zszargane nerwy włącza sobie kasetę Bonnie Tyler. Fałszując i myląc słowa piosenki orientuje się, że właśnie skończyła się benzyna. Na szczęście, w oddali widzi światła obskurnej stacji benzynowej, na której się zatrzymuje.
Wita ją długowłosy pracownik stacji, który wygląda jakby odsiedział kilka wyroków za seryjne morderstwa. Jąka się i wyraźnie coś kombinuje. W pewnej chwili puka w okno. Stojąc w ścianie deszczu mówi: – Proszę pani, musi pani iść ze mną. Coś jest nie tak z pani kartą kredytową. Bank właśnie dzwoni, chcą z panią rozmawiać – duka strzelając złowrogo oczami.

„Ulice strachu”, reż. Jamie Blanks, rok prod. 1998, fot. kadr z filmu

Dziewczyna wie, że pójście za nim nie jest najlepszym pomysłem. Do torebki pakuje gaz pieprzowy. W deszczu biegnie za mężczyzną, napięcie narasta. W stojącej na stacji budce facet zamyka drzwi od środa, a ona podnosi słuchawkę, w której nie słychać sygnału. Już wie, że została złapana w pułapkę. Mężczyzna próbuje coś powiedzieć, łapie ją i powstrzymuje, ale ona odpycha go i udaje jej się uciec. Szczęśliwa, że umknęła mordercy odjeżdża z piskiem opon, a on biegnie za samochodem. Krzyczy: – Poczekaj, ktoś siedzi na tylnym siedzeniu!

Mam koleżankę, która ma koleżankę

Takim zwrotem akcji zaczyna się film „Ulice strachu”, który w 1998 r. powstał na fali popularności „Krzyku” Wesa Cravena. Dziewczynę zagrała córka Natalie Wood, Natasha Gregson-Wagner, a pracownika stacji benzynowej – Brad Dourif, legenda horroru, aktor charakterystyczny znany z „Laleczki Chucky”, „Lotu nad kukułczym gniazdem” (nominacja do Oscara) i „Diuny”. Film Jamie’ego Blanksa wyśmiewa popularne także w Polsce „miejskie legendy”, czyli pełne grozy niepotwierdzone opowieści folkowe.

„Ulice strachu”, reż. Jamie Blanks, rok prod. 1998, fot. kadr z filmu

„Miejskie legendy” mają w sobie pewną dozę prawdopodobieństwa, ale powtarzane są bez uprzedniej weryfikacji. Zwykle opowiadają o makabrycznych, niewyjaśnionych zgonach albo tajemniczych postaciach, które sprawiły, że nastoletnie opiekunki dzieci osiwiały w ciągu kilku godzin, po tym jak zorientowały się, że obleśne telefony, które odbierają wykonywane są z sypialni mieszczącej się piętro wyżej.

Makabra ze szczyptą autoironii

Film Blanksa zbiera te wszystkie opowieści i w duchu postmodernistycznej autoironii wyśmiewa je, każąc bohaterom ginąć tak jak postacie z najsłynniejszych w USA miejskich legend. Akcja filmu toczy się na jednym z amerykańskich kampusów uniwersyteckich. Natalie, inteligentna i wrażliwa studentka, jest przyjaciółką nieszczęsnej dziewczyny od Bonnie Tyler.

„Ulice strachu”, reż. Jamie Blanks, rok prod. 1998, fot. kadr z filmu

Zaczyna podejrzewać, że ktoś morduje studentów uczelni i zresztą bardzo słusznie, bo kilkoro z nich ginie w podejrzanych i makabrycznych okolicznościach. Władze uniwersytetu twierdzą jednak, że to samobójstwa i nieszczęśliwe wypadki. Natalie wraz z przemądrzałym studentem dziennikarstwa postara się poznać prawdę, a rozwiązanie zagadki może was zaskoczyć, zwłaszcza jeśli nie oglądaliście „Krzyku”.W filmie Blanksa grają najpopularniejsi w latach 90. aktorzy. Jest tu Robert Englund, czyli legendarny Freddy Krueger z „Koszmaru z ulicy Wiązów”. Jest Tara Reid („Big Lebowski”, „American Pie”), jest młodziutki Jared Leto na chwilę przed wielką sławą i Danielle Harris („Halloween” 4 i 5) w drugoplanowej roli. Scenariusz Silvio Horty jest błyskotliwy i trzyma w napięciu, choć filmowi nie udało się uniknąć porównania z „Krzykiem”.

Klątwa „Krzyku”

To zresztą przekleństwo „Ulic strachu”, które osobno mogą się obronić, ale w zestawieniu z hitowym horrorem Wesa Cravena wypadają nieco gorzej. Widać, że twórcy wyraźnie inspirowali się „Krzykiem”, w czym nie ma oczywiście nic złego, ale „Ulice strachu” są zbyt odtwórcze, aby można je było traktować poważnie.
Takie zdanie mieli zresztą krytycy, którzy zmieszali film Blanksa z błotem. Widzowie mieli jednak odmienne zdanie. Film przyniósł producentom spore zyski i na fali tej popularności powstały jeszcze dwie części „Ulic strachu”. „Jedynka” bez wątpienia góruje jednak nad nimi nie tylko dzięki aktorstwu, ale też sporej dawce czarnego humoru.
„Ulice strachu” mają nad filmem Cravena jedną przewagę. Scenę otwierającą. Kiedy Brad Dourif jąkając się ostrzega dziewczynę o niebezpieczeństwie, po plecach przebiegł mi dreszcz strachu.