„Zero Boys”. Kiedy paintball staje się grą o przetrwanie
Jeśli początkowe sceny ukazują bohaterów, którzy popisują się swoimi survivalowymi umiejętnościami w ramach ćwiczeń, to można mieć pewność, że w kolejnych będą musieli się nimi wykazać na serio. Tak jest też w filmie „Zero Boys” Nico Mastorakisa. Grecki reżyser i filmowiec dał nam w latach 80. kilka naprawdę świetnych filmów klasy B. Wspaniale napisane, zrealizowane (często w greckich plenerach) i wypakowane brawurowymi scenami (słynny pocałunek Olivera Reeda i Briana Thompsona w „Najemnym zabójcy”) stanowią dziś dowód na to, że kino klasy B, nawet to przeznaczone na półki wypożyczalni VHS tez ocierało się czasami o wielkość. Mastorakis znakomicie rozumiał gatunki, za które się zabierał: niezależnie od tego, czy reżyserował znakomity „Wicher” (thriller o amerykańskiej pisarce terroryzowanej przez maniaka na greckiej wyspie), czy kino przygodowe („Koszmar w południe”, „Krwawy klejnot”), jego filmy zawsze wyróżniały się na tle innych, podobnych.
Podobnie jest z „Zero Boys”, choć wydaje mi się, że to najsłabszy z filmów Greka, jakie obejrzałam. Może dlatego, że brakuje w nim luzu, który podobał mi się w innych produkcjach reżyserowanych przez Mastorakisa. A może chodzi po prostu o to, że nie ma tu charyzmatycznych postaci, z którymi można się utożsamiać, albo choćby sympatyzować.
„Zero Boys” to nie tylko tytuł filmu, ale też nazwa drużyny paintballowej, która w pierwszych scenach filmu rozgramia przeciwnika w sekwencjach przypominających te znane z kina akcji. Rozlew krwi i przemoc to jednak tylko gra, a po wygranym meczu Zero Boys chce świętować. Niekwestionowanym liderem teamu jest Steve (znany jeszcze chyba tylko z „Mojego szofera” Daniel Hirsch) – atletyczny młodzieniec z bandaną na czole. Steve wiodąc swoją drużynę do zwycięstwa wygrywa towarzystwo dziewczyny lidera rywali. Pyskata Jamie (znana z „Nocy komety” Kelli Maroney) początkowo jest wkurzona, że stała się stawką w grze, ale ostatecznie postanawia świętować triumf Zero Boysów wraz z nimi.
Cała grupa – chłopaków i dziewczyn – jedzie w góry by zabawić się na łonie natury. A tam zwabieni krzykami napotykają odciętą od świata chatę, makabryczne miejsce zbrodni i co najgorsze – sprawców tego całego krwawego szaleństwa. I tu właśnie przydadzą im się survivalowe umiejętności, choć nie każdemu zapewnią oczywiście powrót do domu.
Akcja „Zero Boys” rozwija się szybko. Jest tu kilka scen, które wzbudzają niepokój, szczególnie emocjonująca wydała mi się scena nad jeziorem, kiedy Jamie i Stevie walczą z wydawałoby się niepokonanym zabójcą (wspaniały jak zawsze Joe Estevez, król kina klasy Bi i brat Martina Sheena). Zresztą, ekipa filmu wykorzystała plany powstałe na potrzeby „Piątku trzynastego III”, gdzie śmierć sieje kolejny nieśmiertelny maniak – Jason Voorhees.
Aktorsko najlepiej wypada tu zdecydowanie Kelli Maroney, która w latach 80. wystąpiła nie tylko w „Nocy komety”, ale też „Robotach śmierci” Jima Wynorskiego i „Beztroskich latach w Ridgemont High”. Pozostali członkowie obsady – oprócz naturalnie Esteveza – nie mogą pochwalić się bogatym portfolio. Ciekawostka – muzykę do filmu napisał początkujący kompozytor – Hans Zimmer.