"Trujący bluszcz", reż. Katt Shea, rok prod. 1992, plakat

„Trujący bluszcz”. Nastoletnia femme fatale

Katt Shea zawsze robiła filmy po swojemu. Nieważne, czy realizowała je dla Rogera Cormana, papieża kina klasy B, czy dla większych wytwórni. Nawet w tanich thrillerach o striptizerkach nękanych przez maniakalnych morderców („Stripped to Kill” i „Stripped to Kill 2”) sięgała nieco głębiej obnażając ukryte emocjonalne problemy bohaterek, ich wątpliwości związane z seksualnością, a w „Tańcu potępionych” wspaniale opowiadała o samotności. Jej kobieca wrażliwość sprawiała, że historia prezentowana na ekranie już po raz tysięczny, w jej ujęciu stawała się czymś nowym i świeżym. Nie inaczej jest w przypadku „Trującego bluszczu”, filmu który miał w 1992 r. z Drew Barrymore zrobić „dorosłą aktorkę”, a Sheę wyrwać z kajdan kina klasy B. Trzy miliony dolarów na film wyłożyła wytwórnia New Line Cinema żądając, by „Trujący bluszcz” był czymś w rodzaju „Fatalnego zauroczenia”, ale dla nastolatków. Scenariusz napisany przez Katt i jej ówczesnego męża Andy’ego Rubena oparty był na historii producentki filmu, Michelle Goddard, której przyjaciółka z młodości uwiodła ojczyma. Ta melodramatyczna historia zdarzyła się więc naprawdę.

Drew Barrymore w filmie „Trujący bluszcz”, 1992, reż. Katt Shea

Oglądając „Trujący bluszcz” łatwo jednak zapomnieć o tym, że to po prostu thriller erotyczny z nieco skandalizującą fabułą (Barrymore miała zaledwie 17 lat, kiedy zagrała rozbudzoną seksualnie, obdarzoną burzą tlenionych loków Ivy). Shea zaczyna film od melancholijnej, pięknie nakręconej sceny: Ivy skąpana w promieniach słońca, wdzięcznie buja się na przyczepionej do drzewa huśtawce. Jej jasne włosy powiewają jak proporzec, lekko rozchylone usta zachwycają czerwienią, a jasne uda przykuwają wzrok. Na gładkiej skórze lśni kolorowy tatuaż przedstawiający krzyż opleciony tytułowym trującym bluszczem. Ten pokaz młodzieńczej pewności siebie ogląda z boku nieco wycofana, ale diablo inteligentna Sylvie Cooper. Kryje się za ironią jak za tarczą, w rzeczywistości jednak brak jej śmiałości, której zdecydowanie nie brak Ivy. Sylvie zazdrości rówieśnicy zuchwałości. A ta, jak się wkrótce okaże: jest bezgraniczna.
Dziewczęta zaprzyjaźniają się i Ivy jak tytułowa roślina szybko oplata swą zmysłowością i słodyczą nie tylko Sylvie ale i jej ojczyma (podstarzałego prezentera telewizyjnego, który marzy o napełnionym kieliszku) i matkę (wiecznie leżącą w łóżku, pogrążoną w depresji i pragnącą atencji). Zagarnia dla siebie ich miłość i uwagę, czyli coś, czego Sylvie pragnie najbardziej na świecie. Już przy pierwszym spotkaniu próbuje też uwieść ojczyma Sylvie zarzucając kształtne nogi niemal na deskę rozdzielczą. To on stanie się jej głównym celem. Aby zdobyć to, czego pragnie Ivy nie cofnie się przed niczym. Nawet przed morderstwem.

Sarah Gilbert i Drew Barrymore w filmie „Trujący bluszcz”, 1992, reż. Katt Shea

Drew Barrymore to może i nieco karykaturalna femme fatale, ale bez wątpienia – przekonująca. Jej zmysłowość balansuje gdzieś pomiędzy kobietą-dzieckiem a zepsutą, świadomą tego, jak działa na mężczyzn manipulatorką. W tym epatowaniu erotyzmem bywa chwilami nieznośna. Ale to jest jej broń do walki ze światem, tego nauczyło ją życie. Wykorzystuje Sylvie emocjonalnie i finansowo, próbuje też grać na uczuciach przyjaciółki i wzbudzać w niej poczucie winy, że ta urodziła się w bogatym domu. Klasowe różnice prowadzące do konfliktu pomiędzy dwoma nastolatkami to chyba najbardziej zaskakujący aspekt filmu Shae, nadający mu dodatkowych tonów, których próżno szukać w innych thrillerach erotycznych. Ivy, spryciara z nizin doskonale wie, jak wykorzystać słabości Sylvie. Dodatkowo, Sylvie jest seksualnie zafascynowana Ivy, wciąż też szuka swej seksualnej tożsamości. Nawet po nieco kiczowatym finale nadal tęskni za przyjaciółką, a cały ten film to w gruncie rzeczy jej opowieść o ciężkiej od niedopowiedzeń relacji z Ivy i tęsknocie za tym, co ta zepsuta dziewczyna uosabiała. A także o emocjonalnym dojrzewaniu do tego, by czasami pozwolić odejść ludziom, którzy nie mogą dać nic oprócz cierpienia (oczywiście, nie zawsze trzeba ich spychać z dużej wysokości na złamanie karku).

Sarah Gilbert i Drew Barrymore w filmie „Trujący bluszcz”, 1992, reż. Katt Shea

Choć na ekranie trudno oderwać wzrok od Barrymore, to świetną kreację – jako introwertyczna Sylvie – stworzyła Sarah Gilbert, znana dziś głównie z serialu „Roseanne”, który przyniósł jej dwie nominacje do telewizyjnej nagrody Emmy. Gilbert jako wiecznie skwaszona na pokaz, ale pragnąca czułości Sylvie jest doskonała. Z cygaretką zwisającą z ust, w obszernych kamizelkach, wściekła i rozczarowana tworzy tu kreację bez wątpienia nawet i lepszą od Barrymore. Choć nie tak bardzo efektowną. Ojczyma Sylvie gra Tom Skerritt („MASH”, „Obcy – 8. pasażer Nostromo”), a markę – Cheryl Ladd, znana głównie z serialu „Aniołki Charliego”. „Trujący bluszcz” dzięki marketingowi szeptanemu odniósł sukces w wypożyczalniach VHS, co zaowocowało aż trzema sequelami. Oglądalny był tylko ten pierwszy – z Alyssą Milano jako odnajdującą swą seksualność Lily. Resztę radzę omijać szerokim łukiem. Zamiast na nie warto rzucić okiem na podobne w tonie „Zauroczenie” z Alicią Silverstone.