„Tarzan i zaginione miasto”. Twórcy zarzucają sztampą, ale nie podają liany
W latach 90. powstało kilka ekranizacji przygód Tarzana, wychowanego przez małpy brytyjskiego arystokraty, stworzonej przez Edgara Rice’a Burroughsa w 1912 r.
W telewizji kusą opaskę na biodra przywdziali w tamtej dekadzie m.in. Wolf Larson oraz Joe Lara. W kinach – głosu bohaterowi w disnejowskiej wersji użyczył Tony Goldwyn, a w filmie wytwórni Warner Bros Człowiek-Małpa miał twarz Caspra Van Diena („Żołnierze kosmosu”, „Jeździec be głowy”).
Produkcja premierę miała w 1998 r., kosztowała 20 mln dol. i zarobiła jedyne dwa miliony. To ostudziło zapał producentów filmowych na jakiś czas – kolejny aktorski film o Tarzanie został wyprodukowany dopiero w 2016 r. Główną rolę zagrał w nim Alexander Skarsgård i od tamtej pory nikt nie porwał się na przygody Tarzana, choć hollywoodzcy scenarzyści z pewnością główkują jak znów ożywić za pomocą magii kina jedną z najsłynniejszych postaci w historii literatury.
Jeśli rola Tarzana miała być dla Van Diena przepustką do sławy, to niestety stało się odwrotnie. Na dużym ekranie można go było oglądać jeszcze m.in. w „Jeźdźcu bez głowy” Tima Burtona, potem jednak na dobre zakotwiczył się w telewizji oraz w kinie klasy B. March z kolei od lat gra sporadycznie.
Dla mnie najlepszym filmem o Tarzanie jest „Greystoke: Legenda Tarzana, władcy małp” z 1984 r. Z Christopherem Lambertem w roli głównej, z Ianem Holmem i Andie MacDowell na drugim planie. W reżyserii Hugh Hudsona. Ponure, melancholijne filmidło o samotności i poszukiwaniu siebie z wybitną rolą Lamberta zaczynającego właśnie wielką karierę w Hollywood. Dlaczego tyle piszę o tej produkcji? Dlatego, że jednym z jej producentów był Stanley S. Canter, który wyprodukował także właśnie „Tarzana i zaginione miasto” z Van Dienem. Podczas jednak gdy „Tarzan” z 1984 r. to poważne kino bez happy endu, „Tarzan i zaginione miasto” to po prostu familijna produkcja przygodowa, w której wszystko kończy się dobrze, a pędząca na łeb i szyję akcja nie pozwala bohaterom na żadne głębsze refleksje. Widzowi zresztą także nie, ale to akurat dobrze, bo film zdecydowanie nie zyskuje przy pogłębionych analizach.
Tarzan Van Diena to człowiek czynu. Właśnie ma wziąć ślub z Jane (znana z „Kochanka” i „Barw nocy” Jane March), ale w noc przed weselem doznaje nagłej wizji. Jego afrykański matecznik jest zagrożony i Tarzan zrzuca garnitur pana młodego, wdziewa swoją ikoniczną przepaskę, zostawia nieco rozczarowaną Jane w Anglii i płynie do Afryki. Tam musi zmierzyć się z łowcami skarbów, którzy chcą ograbić mityczną krainę Opar. Zniecierpliwiona Jane rusza tropem Tarzana, zostaje porwana i Tarzan musi dwoić się i troić by cały ten bałagan naprawić i jeszcze poślubić ukochaną. Strasznie to wszystko sztampowe, ale akcja płynie wartko, Van Dien ma sporo charyzmy, a piękne afrykańskie plenery pozwalają jakoś przetrwać klisze, które reżyser Carl Schenkel („Mordercza rozgrywka” z Lambertem) rzuca widzowi pod nogi nie podając żadnej liany.