„Kolonia karna”. Świetne kino sci-fi, o którym mogliście nie słyszeć

„Kolonia karna” („No Escape”) z 1994 r. to film, który otworzył Martinowi Campbellowi drzwi do Hollywood. To właśnie po tej produkcji reżyser dostał od losu szansę i wyreżyserował „GoldenEye”, jeden z najlepszych filmów o Jamesie Bondzie, a dwa lata później zrobił z Anthony’ego Hopkinsa Zorro, który przekazuje pałeczkę Antonio Banderasowi w „Masce Zorro”.
„Kolonia karna” to błyskotliwe połączenie „Mad Maxa”, „Skazanych na Shawshank” i „Fortecy” z Christopherem Lambertem, ekranizacja powieści o tym samym tytule autorstwa Richarda Herleya, a wydanej po raz pierwszy w 1987 r.
Opowiada o świecie przyszłości, a dokładnie roku 2022, w którym system więziennictwa sterowany jest przez wielkie korporacje, a przestępcy zsyłani na wyspy, na których muszą walczyć o przetrwanie. Nikt tu nie przejmuje się resocjalizacją, a i więźniowie nie mają na nią specjalnej szansy i ochoty. Grający główną rolę w tej niesłusznie zapomnianej perełce Ray Liotta zgodził się na udział w „Kolonii karnej” z jednego powodu: chciał wreszcie zagrać bohatera, mieć okazję wykazać się w kinie akcji. I to nie jako czarny charakter. Z zadania wywiązał się brawurowo.

fot. kadr z filmu

Walka o przetrwanie i człowieczeństwo

Jego bohater, ex-kapitan Robbins to wojskowy, który cierpi na syndrom stresu pourazowego. Za kratki trafia, bo zabił swojego dowódcę, kierowany zemstą za śmierć cywilów, do której zresztą sam się przyczynił. Robbins poprzysięga nigdy więcej nie wykonywać rozkazów, co nie przysparza mu popularności w rygorystycznym więzieniu, do którego trafia. Po pierwszej scysji z naczelnikiem (Robbins przystawia mu broń do głowy, niemal od niechcenia, tylko po to by pokazać, że może) były kapitan zostaje z więzienia za murami przetransportowany na wyspę i pozostawiony sam sobie. Na wyspie tej, najbardziej zatwardziali przestępcy walczą o przetrwanie. Podzieleni na dwa plemiona – to bardziej zezwierzęcone i zdemoralizowane oraz to, które stara się zachować okruchy cywilizacji, egzystują, a raczej wegetują tam okazjonalnie walcząc między sobą.

fot. kadr z filmu

Szefem tyranizujących okolicę zbirów jest Walter Marek, ewidentnie wykształcony facet, któremu wyspa zabrała resztki uczuć wyższych. Gra go rewelacyjny Stuart Wilson, który bawi się swoją rolą, wprowadza w niej elementy komediowe, a sposób w jaki wypowiada swoje kwestie sprawia, że nie sposób nie lubić Mareka, mimo że jest oczywistym psychopatą.

fot. kadr z filmu

Obrońcom człowieczeństwa przewodzi uduchowiony Ojciec (świetny jak zawsze Lance Henriksen), niegdyś chirurg, oskarżony o morderstwo niewiernej żony. Robbins początkowo czuje, że nie jest mu po drodze ani z jednymi, ani z drugimi. Marzy po prostu o ucieczce. Szybko zorientuje się jednak, że aby przeżyć, musi współpracować z innymi. Jako urodzony lider, mimo woli poprowadzi więźniów do wolności. Nie tylko tej namacalnej, poza więzieniem, ale też tej duchowej, najbardziej cennej.

Ray Liotta zasługuje na chwałę

„Kolonia karna” na głowę bije „Wodny świat”, zestawiona z „Fortecą” Stuarta Gordona też robi znacznie lepsze wrażenie. To oczywiście film akcji, ale też rozprawa o istocie wolności i człowieczeństwa. Panujące na wyspie prawo dżungli to metafora wolnej amerykanki panującej w naszym świecie, wcale nie tak odległym i futurystycznym,
Liotta uśmiecha się tu tylko kilkakrotnie, jego bohater nawet w finale wciąż stoi nieco z boku, nie przyłącza się tak naprawdę do nikogo, nie uznaje autorytetów. Szkoda, że ten świetny aktor w latach 90. grywał po „Chłopcach z ferajny” głównie psychopatów. Cóż, robił to świetnie.

fot. kadr z filmu

Oprócz Henriksena, którego zna każdy szanujący się fan kina kultowego (dzięki jego rolom w serii „Obcy”, „Terminatorze” i „Nieuchwytnym celu”) i Wilsona, który na koncie ma jeszcze role m.in. w „Masce Zorro” i „Zabójczej broni 3”, w „Kolonii karnej” grają jeszcze m.in. Ernie Hudson („Pogromcy duchów”), który przyjął rolę w tym filmie, aby uciec od tragedii, która miała miejsce na planie „Kruka” (zmarł wtedy Brandon Lee), wspaniały Kevin J. O’Connor, specjalizujący się w rolach śliskich typów („Mumia”, „Van Helsing”, „Śmiertelny rejs”) oraz tutaj trochę mało wyrazisty Kevin Dillon („Pluton”, serial „Ekipa”). Wspaniałą muzykę napisał Graeme Revell, a film zdobył w 1995 r. nominację do Saturna jako najlepszy film roku.