The Apple, 1980, fot. The Cannon Group

„The Apple”. Reżyser po pierwszym pokazie wrócił do hotelu i chciał skoczyć z balkonu

Podobno. Menahem Golan opowiadał później, że po pierwszym pokazie „The Apple” (filmu uznawanego dziś za jeden z najgorszych w historii kina) na festiwalu w Montrealu przeżył załamanie nerwowe. Wrócił do hotelu i chciał rzucić się z balkonu. Powstrzymał go na szczęście biznesowy partner, który wyczuł pismo nosem, poszedł za Golanem i przekonał, że porażka „The Apple” nie jest wystarczającym powodem, aby odebrać sobie życie. Golan zresztą wziął sobie to do serca. Wraz ze swoim partnerem w zbrodni, Yoramem Globusem, stworzył przecież legendarną wytwórnię złych, kultowych filmów, Cannon Films, która dała światu „Cyborga”, „Obcych z Los Angeles” i serię „Amerykański Ninja”. Zanim to jednak się stało, Cannon Films w 1980 roku postanowiło podbić świat musicali.
„The Apple” to muzyczne dzieło napisane i wyreżyserowane przez Golana (Izraelczyka o polskim pochodzeniu), które zostało bezlitośnie wygwizdane w dniu premiery, a publiczność podobno rzucała w ekran darmowymi płytami winylowymi ze ścieżką dźwiękową do filmu.

The Apple, 1980, fot. The Cannon Group

„The Apple” to rozgrywająca się w 1994 roku, nieco futurystyczna opowieść o młodej piosenkarce, która wpada w łapy producenta muzycznego będącego wcieleniem zła. Jej chłopak przeczuwa kłopoty, dlatego nie podpisuje kontraktu. Młoda, naiwna Bibi wierzy w to, że ekscentryczny medialny magnat Boogalow pomoże jej w karierze. Podpisuje więc umowę i posmakuje tytułowego „jabłka” z drzewa poznania dobra i zła. Jej przewodnikiem po krainie zepsucia będzie zblazowany muzyk, który uwodzi dziewczynę na polecenie Boogalow. Dochodzą do tego kiepsko napisane piosenki i fatalnie zatańczone musicalowe numery.

Dziś „The Apple”, niemal 40 lat od premiery, coś w sobie ma. I te kawałki, które w 1980 roku zostały wyśmiane, teraz wpadają w ucho. Wiem, co mówię, bo niektóre dni zaczynam od piosenek z filmu.
The Apple, 1980, fot. The Cannon Group

„The Apple” powstało w 1979 roku, ale prace nad musicalem rozpoczęły się znacznie wcześniej, w 1977 roku. Film miał kosztować cztery miliony dolarów, ostatecznie jednak skończyło się na 10-milionowym budżecie. I widać ten przepych, choć może zamiast wydawać kasę na kiczowate dekoracje, można było opłacić np. zawodowych tancerzy.

Recenzje były bezlitosne – nie było ani jednej pozytywnej, a krytycy byli zgodni – w „The Apple” nie ma ani jednej dobrej piosenki. Ale przez niemal cztery dekady pozycja filmu zmieniła się diametralnie. Nie mam na myśli tego, że nagle uznano go za arcydzieło. Chodzi raczej o to, że dorobił się statusu filmu kultowego i dziś już nikt nie wstydzi się powiedzieć, że „The Apple” jest całkiem spoko. W ubiegłym roku film został nawet wydany na płytach BluRay i dziś można się cieszyć tym festiwalem kiczu w jakości HD.

The Apple, 1980, fot. The Cannon Group

Rolę Bibi zagrała debiutująca na ekranie Catherine Mary Stewart, którą wielbiciele kultowego kina mogą kojarzyć z takich klasyków jak „Noc komety”, „Świat oszalał” i „Ostatni gwiezdny wojownik”. Stewart sama zaśpiewała swoje partie wokalne, ale w ostatniej chwili zastąpiła ją Mary Hylan. Aktorka dziś mówi o „The Apple” jak o wielkiej przygodzie.

Co ciekawe, głównego filmowego łotra zagrał pochodzący z Polski Vladek Sheybal, aktor znany m.in. z filmów „Pozdrowienia z Rosji” a u nas – z „Kanału” Andrzeja Wajdy. Sheybal wydaje się być zresztą jedyną osobą, która na planie „The Apple” świetnie się bawi. Swoje piosenki śpiewa ze wschodnim akcentem i tańczy tak, jakby właśnie po raz pierwszy podrygiwał do muzyki. Ukochanego Bibi zagrał George Gilmour, dla którego była to pierwsza i ostania filmowa rola.

„The Apple” nareszcie zostało docenione. Recenzenci przychylniejszym okiem spojrzeli na ten musical przy okazji wydania wersji BluRay. I okazuje się, że to „idealny film kultowy”, a „piosenki są bardzo chwytliwe”. Golan twierdził po latach, że film był dla niego okazją, aby ukryć swoje szemrane machinacje podatkowe. Zmarły w 2014 roku potentat kiepskiego kina dziś już nie musiałby wymyślać takich wymówek – „The Apple” to ponad 90 minut kampowej, bezpretensjonalnej zabawy z hippisowskim zacięciem. A spróbujcie się po seansie uwolnić od tych piosenek!