fot. Full Moon

„Zza światów”. Lepszy „Reanimator”

Opowiadanie H.P. Lovercrafta o tym samym tytule liczy zaledwie siedem stron. Stuart Gordon, reżyser legendarnego „Reanimatora”, rozciągnął je do 90-minutowego filmu, który nie tylko wydaje się lepszy od opowiadającego o Herbercie Weście opus magnum reżysera, ale też nie śmieszy już tak bardzo. A właściwie – wcale. „Zza światów” potrafi za to nieźle wystraszyć. Nawet jeśli tradycyjne efekty specjalne obecne w filmie nieco się zestarzały.

Zza światów, 1986, reż. Stuart Gordon, fot. IMDB

Edward Pretorius (tu zręczne nawiązanie do szemranego mentora Henryego Frankensteina z filmu z 1931 roku) to naukowiec, który lubi wiązać i torturować kobiety, a czasami odkrywa też przejścia do innego wymiaru. Ma wiernego asystenta, doktora Crawforda Tillinghasta, który podziwia swego mistrza, ale jest nieco przerażony tym, co dzieje się na strychu. I nie chodzi tu wcale o eksperymenty w laboratorium, ale krzyki maltretowanych przez profesora kobiet. W każdym razie, wspólnie konstruują Rezonator, który pozwala dostrzegać nie tylko to, co widać gołym okiem, ale otwiera też to trzecie oko, które zdolne jest dostrzegać istoty z innego wymiaru.

Spotkanie z nimi nie wychodzi Pretoriusowi na dobre, traci głowę (dosłownie), a Crawford zostaje oskarżony o morderstwo i zamknięty w szpitalu psychiatrycznym. Tam odwiedza go pani doktor, która przekonuje przerażonego Tillinghasta, że jedynym sposobem na udowodnienie jego niewinności jest powtórzenie eksperymentu. Doktor McMichaels nie wie jednak, że w domu Pretoriusa wciąż czyha zło. I to  najgorsze, bo zza światów.

Zza światów, 1986, reż. Stuart Gordon, fot. IMDB

McMichaels i Tillinghast nie będą sami. Towarzyszyć im będzie sympatyczny policjant Bubba, który jednak szybko zginie w dość krwawy i spektakularny sposób. Okaże się też, że Pretorius wcale nie umarł, tylko przeniósł się na inne poziomy jaźni. W dodatku zbrzydł i zrobił się jeszcze bardziej sprośny. McMichaels odkryje za to, że nieźle wygląda w skórzanym gorsecie, a Crawford – że ją kocha. Nie ma się co jednak oszukiwać, ta historia nie zmierza do szczęśliwego końca. Film Gordona to rasowy horror z lat 80. – krwawy, klimatyczny i dość ponury. Widać tu wyraźnie, że to, czego nie umiał jeszcze przy „Reanimatorze” tutaj opanował już do perfekcji. Mowa o budowaniu napięcia, kreśleniu postaci i kierowaniu aktorami, którzy w „Zza światów” wyraźnie czują się pewniej pod batutą twórcy „Reanimatora”.

Zza światów, 1986, reż. Stuart Gordon, fot. IMDB

Gordon chciał znowu pracować z Barbarą Crampton (doktor McMichaels) i Jeffreyem Combsem. Podobno dlatego, że znał ich już dobrze z planu „Reanimatora”, wiedział, czego może od nich wymagać, a oni wiedzieli, czego się po nim spodziewać. Reżyser zacisnął pasa i nakręcił „Zza światów” we Włoszech, za jedyne 4,5 miliona dolarów. Film niestety okazał się klapą finansową, ale odniósł artystyczny sukces. Krytycy chwalili „Zza światów”, zachwycając się atmosferą grozy i przełomowymi w 1986 roku efektami specjalnymi. Dla Gordona była to druga po „Reanimatorze” adaptacja prozy Lovecrafta, a planował wyreżyserować całą serię ekranizacji, obsadzając w nich Crampton i Combsa. Niestety, nic z tego nie wyszło. Dopiero po 10 latach, w roku 1995 tej trójce znowu było dane spotkać się na planie filmowym „Potwora na zamku”. Ale to inna historia.

Zza światów, 1986, reż. Stuart Gordon, IMDB

Crampton i Combs tworzą rewelacyjny duet. Świetnie czują kino Gordona i potrafią wykrzesać emocje z najdurniejszych nawet dialogów. Crampton zresztą, która nigdy nie wstydziła się zrzucać ciuchów przed kamerą, tu gra trochę przeciwko swemu emploi. Poznajemy ją jako zapiętą pod samą szyję panią doktor, która nerwowo wyłącza film pornograficzny, a śpi w koszuli nocnej, której nie powstydziłaby się bohaterka powieści Jane Austen. Dopiero obcowanie z materią zza światów wyzwoli ją i ani się obejrzymy, a McMichaels będzie biegała po ponurym domu niemal w samej bieliźnie. I to skórzanej.

Crampton to niekwestionowana Królowa Krzyku, choć sama nie lubi tego terminu i przed wywiadami prosi, aby jej tak nie nazywać. Zagrała nie tylko w sztandarowych dziełach Gordona, ale też „Robotach śmierci”, „Władcy lalek”, „Trancers II”. Miała też trzyletni epizod z „Modą na sukces” i inną słynną operą mydlaną, „Żarem młodości”. A nie tak dawno wróciła do grania w horrorach i to całkiem widowiskowo, udowadniając pretendentkom do korony, że muszą się jeszcze wiele nauczyć.

Combsa fanom horroru i kina w ogóle przedstawiać nie trzeba. Gwiazda trzech części „Reanimatora”, „Doktora Mordrida”, „Przerażaczy” i „Przyczajonej grozy” gra od początku lat 80. niemal tylko w horrorach. Czasami zabłyśnie na ekranie w dramatycznej roli (np. jako Montgomery Clift w filmowej biografii Marilyn Monroe), ale zwykle pokornie przyjmuje to, co zgotował mu los i fani, którzy chyba nie wyobrażają go sobie w innym gatunku filmowym.

Film wyprodukował Brian Yuzna, który później wyreżyserował drugą część „Reanimatora”, a jeśli zastanawiacie się, co Barbara Crampton zrobiła ze swoim skórzanym gorsetem, to mówię wam od razu, że sprzedała go na wyprzedaży garażowej. I nie ma się co dziwić – gdyby miała mieć pamiątki ze wszystkich kultowych filmów, w których zagrała, to razem z rodziną tłoczyłaby się w jednym pokoju.

2 thoughts on “„Zza światów”. Lepszy „Reanimator”

Comments are closed.