„Diabelski pył”. Pretensjonalny i męczący. Ale jak sfotografowany!

Mam taki problem z Richardem Stanleyem: jego filmy są dla mnie obłędnie sfotografowane, ale niestety – pretensjonalne. Wątpliwości miałam już przy „Hardware”, który to film bardzo sobie cenię, bo jest wizualnie piękny, ale „Diabelski pył” z 1992 roku utwierdził mnie w przekonaniu, że Stanley nie potrafi opowiadać dobrych historii, gubi się we własnym scenariuszu i nie wie, kiedy trzeba przyhamować z symbolizmem i metaforami. Niekoniecznie czytelnymi.

DUST DEVIL, Robert John Burke, 1992, © Miramax

„Hardware”, post-apokaliptyczny thriller z elementami slashera był wielkim komercyjnym sukcesem Stanleya. Powstał za milion funtów, a na całym świecie zarobił ponad 70 milionów dolarów. Stanley dostał więc wolną rękę przy swoim kolejnym filmie i to był spory błąd ze strony producentów, którzy nie docenili jego zamiłowania do wzniosłych, a momentami nawet patetycznych rozwiązań.
Stanley pomysł na „Diabelski pył” wyśnił, kiedy był jeszcze studentem.

Faktycznie, film jest oniryczny, momentami ospały, pełen pozornie niedorzecznych zwrotów akcji i dziwnych dialogów, które usłyszeć można właśnie we śnie (albo bardzo pretensjonalnym filmie z lat 90.). „Diabelski pył” otwiera scena, w której szaman z Namibii, Joe Niemand, snuje ponurą opowieść o tym, jak to hulający po pustyni „diabelski pył”, czyli burza pyłowa, był kiedyś człowiekiem i do dziś przybiera ludzką postać, choć raczej w miejscach, w których nadal istnieje magia. Krótko mówiąc – to diabeł, który grasuje po afrykańskich pustkowiach i wywodzi się z wierzeń tamtejszych mieszkańców.

DUST DEVIL, Robert John Burke, 1992, © Miramax

W scenariuszu Stanleya ta magia nadal istnieje w Namibii, po której grasuje personifikacja „diabelskiego pyłu”. Wygląda jak nieco zmęczony kowboj i ma twarz Roberta Johna Burke’a, aktora znanego m.in z roli „RoboCopa” w trzeciej części tego kultowego filmu oraz filmów „Tombstone” i „Dziennik mordercy”. „Diabelski pył” Burke’a to przystojny, postawny i ponury facet, który uwodzi samotnie podróżujące kobiety, fotografuje je i morduje. Po wszystkim pokrywa ściany miejsca zbrodni tajemniczymi rysunkami, zarzuca torbę na ramię i idzie dalej. Ma też dziwną duchową więź z pewną kobietą o imieniu Wendy, która mieszka w Południowej Afryce wraz z agresywnym mężem. Kiedy ten ostatni podnosi na nią rękę o raz za dużo, Wendy pakuje się i wsiada do swojego gruchota, który powiezie ją prosto w ramiona „Diabelskiego pyłu”. To, co dzieje się później jest tak chaotyczne i pompatyczne, że nie będę tego nawet opisywać. Dobrze, że film Stanleya zapiera dech w piersiach pięknem obrazu, bo inaczej wyłączyłabym go już po pierwszych 15 minutach.

DUST DEVIL, Robert John Burke, 1992, © Miramax

Stanley miał bardzo ambitny pomysł, który go niestety przerósł. Jego filmy czasami wyglądają tak, jakby Stanley w pewnym momencie tracił nad nimi kontrolę. Tak było z „Hardware”, które jednak było mimo wszystko bardziej spójne od „Diabelskiego pyłu”, tak było też z „Wyspą doktora Moreau”, nad którym to filmem Stanley stracił kontrolę dosłownie – wyleciał z planu i został zastąpiony Johnem Frankenheimerem. Ale filmu uratować się nie dało, choć Stanley spędził na jego planie jedynie cztery dni. Był jednak współautorem scenariusza, co od razu nadało filmowi charakterystyczny sznyt. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość: wcale nie był największym problemem producentów „Wyspy doktora Moreau”. Val Kilmer ze swojej strony nikomu nie ułatwiał życia, a Marlon Brando na planie filmu dochodził właśnie do siebie po samobójstwie córki.

DUST DEVIL, Chelsea Field (lying down), 1992, © Miramax

„Diabelski pył”  kosztował prawie 3 miliony funtów i od samego początku dostarczał producentom zgryzot. Oni chcieli coś w stylu „Milczenia owiec”, Stanley pracował nad filmem, który miał w sobie mistycyzm, skomplikowaną symbolikę, elementy horroru, baśni i włoskiego kina grozy. Pierwsza wersja filmu miała 120 minut, ale producenci skrócili ją do 90 minut, wycinając większość paranormalnych wątków. Dopiero po latach Stanley rozpowszechnił swoją wersję i tą też właśnie oglądałam, od czasu do czasu spoglądając nerwowo na zegarek.

Oprócz Burke’a, w „Diabelskim pyle” gra Chelsea Field, którą fani kina kultowego kojarzą na pewno z filmów „Komando”, „Władcy wszechświata” i „Ostatniego skauta”. Field wciela się w główną bohaterkę, Wendy i radzi sobie nieźle, choć jej bohaterka jest zlepkiem kilku fantazji Stanleya, przez to staje się całkowicie nierealna i trudno się z nią utożsamiać. Zresztą, początkowo Wendy miała zagrać Kerry Fox („Płytki grób”), a potem rola miała powędrować do znanej z „Hardware” Stacey Travis. Można powiedzieć, że te dwie aktorki miały trochę szczęścia.