„Deszczowy zabójca”. Najjaśniejszy punkt: Janusz Kamiński

Po ulicach Los Angeles krąży „Deszczowy zabójca”. Spowity w czarny płaszcz od czubka głowy po czubków butów, morduje tylko w czasie ulewy. I tylko kobiety w średnim wieku. Giną w środku wielkiego miasta, otoczone przez ludzi, ale nikt nie słyszy ich krzyków.

Pierwsze minuty „Deszczowego zabójcy” są obiecujące: samotna kobieta orientuje się, że ktoś za nią idzie. Przyspiesza kroku, a w końcu biegnie. Dociera do stacji kolejowej i wydaje się, że niebezpieczeństwo minęło. Ktoś podaje jej dłoń, pomaga wejść po schodach pociągu. To morderca, a los kobiety jest przesądzony. Ta pięknie sfotografowana sekwencja to zasługa Janusza Kamińskiego, Polaka i zdobywcy dwóch Oscarów za najlepsze zdjęcia. „Deszczowy zabójca” z 1990 roku jest jednym z pierwszych filmów w jego dorobku.

Tropem zabójcy podążają: bezkompromisowy glina i agent FBI. Ten drugi ma piękną żonę, z którą ten pierwszy nawiąże płomienny romans. To oczywiście nieco skomplikuje sprawy, a na tle tego zwrotu akcji same morderstwa nieco stracą na znaczeniu. Prawdę mówiąc, obiecujący początek „Deszczowego zabójcy” dość szybko zostaje, niestety zmarnowany. Klimatyczne kadry i nawiązania do włoskiego giallo szybko nikną w obliczu chaotycznego scenariusza i dość przewidywalnego rozwiązania zagadki. Estetyczne zdjęcia rekompensują jednak niedociągnięcia filmu i chyba tylko dla nich warto „Deszczowego zabójcę” obejrzeć.

Reżyserem filmu jest Ken Stein, który na koncie ma jeszcze tylko jedną produkcję, zatytułowaną „Mad Dog Coll”, przy której również pracował z Kamińskim. Scenariusz „Deszczowego zabójcy” napisał Ray Cunneff, dla którego skrypt do tego filmu był ostatnim w karierze.

Główną rolę, charakternego gliniarza Caprę gra tu Ray Sharkey, zmarły w 1993 roku aktor, którego widzowie najlepiej pamiętają pewnie z „Ważniaków”, „Psiego żołdu” i „Bezlitosnego 2”. Partnerują mu David Beecroft („Falcon Crest”) i Tania Coleridge („Szybki jak błyskawica”). W małej roli pojawia się tu też uwielbiana przeze mnie Maria Ford i właściwie – oprócz zdjęć Kamińskiego – jest to jedyny powód, dla którego „Deszczowego zabójcę” obejrzałam.