„Cripozoidzi”. Mrok skrywa…mały budżet

W 1987 roku, w 15 dni, David DeCoteau, za garść dolarów (jakieś 150 tys.) nakręcił film, który dziś z rozrzewnieniem wspominają fani kultowego kina, gatunku sci-fi no i wielbiciele filmów z gruntu złych, bo i ten warunek film DeCoteau spełnia. „Cripozoidzi” to dziś szczytowe osiągnięcie reżysera, który, podobnie jak inni jego kumple z reżyserskiej niższej półki, twórcy kultowych hitów VHS, dziś zajmuje się realizacją kiepskich thrillerów i kina familijnego ze stajni telewizji „Lifetime”.

fot. IMDB

Ale w 1987 roku DeCoteau miał przed sobą świetlaną przyszłość. Zadebiutował w roku 1984 i przez trzy lata nakręcił blisko 20 produkcji, zbierając reżyserskie szlify. Szło mu różnie, czasami musiał ukrywać się pod pseudonimem, ale ten znój się opłacił, bo w 1987 roku namówił do występu u siebie Linneę Quigley, jedną z trzech, obok Brinke Stevens i Michelle Bauer, oryginalnych „królowych krzyku”. Quigley pracowała potem z DeCoteau kilkakrotnie i zawdzięcza mu kilka ze swoich najsłynniejszych ról, np. w „Koszmarnych siostrach”. Wtedy jednak, królowa i David, spotkali się po raz pierwszy.

fot. IMDB

Akcja „Cripozoidów” toczy się w 1998 roku, po katastrofie nuklearnej, na trawionej promieniowaniem i wojnami Ziemi. Piątka dezerterów z armii postanawia ukryć się w opuszczonej na pozór placówce wojskowej, w której najprawdopodobniej przeprowadzane były jakieś eksperymenty. Okazuje się oczywiście, że po kiepsko oświetlonych korytarzach grasuje mutant z apetytem na naszych bohaterów. To właściwie cały zarys fabularny, bo „Cripozoidzi” to film wyjątkowo kiepsko wyreżyserowany, zagrany i napisany. Wiele scen rozciągniętych jest wyraźnie jedynie po to, aby film z trudem dobił do pełnego metrażu.

fot. IMDB

Jedyną osobą, która zdaje sobie sprawę, na co się porwała jest Linnea Quigley, ale ona, weteranka kiepskiego kina, bez mrugnięcia powieką grywała w znacznie gorszych (o ile to możliwe) produkcjach. Quigley, która nigdy specjalnie nie frasowała się ekranową nagością, ma tu kilka rozebranych scen, które podobno zagrała w zastępstwie Kim McKamy, wcielającej się w Kate. McKamy w „Cripozoidach” nie chciała się rozbierać, a kilka lat później zaczęła karierę jednej z największych gwiazd porno w latach 90.

Nie wiadomo, kto jest tu głównym bohaterem. Wszyscy są kiepsko zarysowani, nienaturalni i giną właśnie wtedy, kiedy zaczynają być interesujący. Grana przez Quigley Bianca biega na golasa, Kate gotuje i spogląda tęsknym wzrokiem na Jake’a (Richard Hawkins, którego kariera zakończyła się w 1991 roku), jest jeszcze komputerowy geniusz Jesse, który ginie jako pierwszy i osiłek Butch, który biega z bronią tak, jakby ktoś włożył mu w spodnie nadmuchane do granic możliwości balony.
Klimat filmu jest interesujący i dość klaustrofobiczny, ale nie rozgryzłam jeszcze, czy był to celowy zabieg, czy kolejne posunięcie wynikające z oszczędności. Widać, że docelowo miał być to „Obcy” na budżecie, ale trudno jest sięgnąć ideału, jeśli nie ma się nie tylko pomysłu, ale też – scenariusza. Tym, co podobało mi się tu szczerze jest ścieżka dźwiękowa Guya Moore’a, który pracował później przy takich soundtrackach te do „Podziemnego kręgu” i „Raportu mniejszości”.

fot. IMDB

Trochę się wymęczyłam na „Cripozoidach”, przyznam szczerze. Inne filmy DeCoteau, np. „Koszmarne siostry” wchodziły mi lepiej. Pewnie też dlatego, że zrealizowane zostały z wyraźnie większym luzem. Sam reżyser ma dziś na koncie ponad 150 filmów i z pięć da się nawet obejrzeć bez krwotoku z nosa.

Nie dajcie się zwieść okładce, która zapowiada jakieś seksowne, heroiczne sci-fi. Większość scen rozgrywa się tu ciemnych korytarzach, a mrok maskuje jakoś niedociągnięcia realizacyjne. Nie ma tu ani omdlewających piękności, ani herosów na miarę Snake’a Plisskena.

W 1997 roku, Fred Olen Ray, kumpel DeCoteau, i jak on – król filmowej tandety, zrobił remake „Cripozoidów” zatytułowany „Hybryda”. W wydanym także u nas na DVD filmie gra Brinke Stevens. Ale o nim napiszę, kiedy już zbiorę się w sobie i go obejrzę.

Film znajdziecie na Amazon Prime.