„Stalowa granica”. Postapokaliptyczna zadyma na Dziwnym Zachodzie

Proszę państwa, mamy rok 2019. Po katastrofie nuklearnej niedobitki ludzkości próbują przetrwać w małych społecznościach, których struktury naśladują te małych amerykańskich miasteczek. Na pierwszy rzut oka (pomijając wyschnięty krajobraz) wszystko wygląda jak kiedyś. Na czele miasteczka New Hope stoi burmistrz, a fryzjer w białym fartuchu goli zarosty i wąsy od świtu do nocy. Daleko tu jednak do sielanki. Świat 2019 r. nękany jest przez gangi motocyklowe, które próbują wprowadzić w nim swój własny reżim. Na New Hope napada jeden z nich – banda pod wodzą Generała Quantrilla, potomka słynnego oficera konfederatów z czasów wojny secesyjnej.

fot. kadr z filmu

„Stalowa granica” to niezłe kino postapokaliptyczne z 1995 r., reprezentant interesującego nurtu „Weird West”, który łączy elementy westernu, sci-fi, steampunku i innych podgatunków filmowych. W przypadku „Stalowej granicy” ta hybryda wyszła naprawdę wdzięcznie, choć okładka kasety wideo z lekko wytrzeszczonym Joe Larą („Amerykański cyborg”) mogła nieco zniechęcać. Film wspólnie wyreżyserowali Joe Hart („Uderzenie lwa” ze „Smokiem” Wilsonem) i Paul G. Volk, który na koncie ma jeszcze „Sunset Strip” i kilka odcinków „Gorączki w mieście”. Obaj panowie za reżyserię biorą się okazjonalnie, a częściej piszą scenariusze filmowe i zajmują się produkcją.

Rządy terroru

„Stalowa granica” zaczyna się od mocnej sceny. Na pustyni, w agonii umiera mężczyzna, który w makabrycznej potyczce stracił obie nogi. Znajduje go spowity w czerń Yuma, milczący rewolwerowiec w stylu bohaterów Clinta Eastwooda, który spod ronda czarnego kapelusza rzuca ironiczne spojrzenia, a w sztuce posługiwania się rewolwerem nie ma sobie równych. Kaleki mężczyzna prosi Yumę, aby ten go zabił i skończył jego męki. W tym samym czasie, miasteczko New Hope zostaje przejęte przez Quantrilla, który wprowadza w nim rządy terroru. Po kilku dniach je opuszcza, a na miejscu zostawia swego psychopatycznego syna, który myli szacunek ze strachem.

fot. kadr z filmu

Do miasteczka przybywa Yuma, który przyłącza się do bandy, ale wyraźnie ma jakiś ukryty cel. Jaki? Nie będę zdradzać.
Fabuła „Stalowej granicy” jest pretekstowa i mało oryginalna, ale film wciąga już od pierwszych scen.

Brion James i inni

Po pierwsze, Yuma to charyzmatyczny gość, który niewiele mówi, ale ma kilka niezłych onelinerów w zanadrzu. Po drugie – czarne charaktery w „Stalowej granicy” są nieźle napisane, naprawdę odstręczające i nie przekraczają granicy, za którą leży karykatura. Wrażenie robią też scenografia, efekty specjalne i klimat, który przypomina bardzo ten z wydanej dwa lata później gry „Fallout”.

fot. kadr z filmu

Tym, co wynosi „Stalową granicę” nad inne podobne produkcje jest bez wątpienia obsada. Joe Lara to postać świetnie znana fanom kina klasy B, nie tylko zresztą jako „Amerykański cyborg”, ale też Tarzan i Decoda z „Więźnia hologramu”. Generał Quantrill ma twarz legendy kina kultowego, Briona Jamesa, który tutaj – podobnie jak w w dwóch częściach „48 godzin”, „Nemezis”, „Szoku przyszłości” i kilkudziesięciu innych filmach, które wyrywano sobie z rąk w wypożyczalniach VHS – kradnie każdą scenę, w której się pojawia wraz ze swoim grymasem niezadowolenia.
W filmie grają też m.in. Bo Svenson („Kill Bill 2”, serial „Walking Tall”), Kane Hodder, który z upodobaniem wciela się w ekranowych maniaków (był już Victorem Crowleyem i Jasonem Voorheesem) , a także znana m.in. z „Cyber Trackera” Stacie Foster.