„Niewinne panienki i istota z piekła rodem”. Tytuł mówi wszystko

To jeden z tych filmów, których tytuł mówi wszystko. W tym przypadku zawarta jest w nim fabuła, psychologiczne sylwetki głównych postaci oraz gatunek. Można też wysnuć pewne wnioski na temat jakości.
„Niewinne panienki i istota z piekła rodem” to typowy slasher przeznaczony bezpośrednio na półki wypożyczalni, zrealizowany niskim kosztem i małymi nakładami inwencji. Fabuła to nieoryginalny miks wszystkich kasetowych hitów opowiadających o nastolatkach mierzących się ze śmiercią w czasie weekendowych wyjazdów.

Film Johna McBrearty’ego, który napisał też scenariusz tego dzieła, to jedyna produkcja w jego dorobku reżyserskim. McBrearty zagrał też tu rolę oficera policji, a na koncie ma też rolę jednego z kadetów w filmie „Szkoła kadetów”. W obsadzie „Niewinnych panienek i istoty z piekła rodem” próżno szukać znanych nazwisk. Najbliższa sławy wydaje się Debbie Dutch, nieco zapomniana królowa krzyku z lat 80., która obracała się w towarzystwie bardziej znanych koleżanek (Linnei Quigley i Brinke Stevens), ale sama nigdy nie została zaliczona do ich grona.

Tutaj Dutch gra jedną ze studentek, która wraz z koleżankami wyjeżdża na weekend do leśnej chaty. Chcą się pobawić, wyszaleć i poderwać kilku chłopaków z prestiżowego studenckiego bractwa. Sęk w tym, że chata należy do wuja jednej z dziewczyn, w który w pobliskiej jaskini zostaje opętany przez indiańskiego ducha, co budzi w nim żądzę krwi. Niefortunnie, ale na tym nie koniec. Na początku filmu z więziennego konwoju ucieka jeszcze niebezpieczny psychopata. Co sprawia, że przyszłość imprezowiczów wygląda ponuro. I bardzo krwawo.

Widzom niezbyt dobrze wróży nie tylko nazwisko Dutch (rola Mary Ann o chrapliwym śmiechu została napisana specjalnie dla niej) , ale też wszechobecna amatorka. Żadna z występujących tych aktorek nie wypowiada swoich kwestii z przekonaniem, niespecjalnie sprawdzają się też w rolach podlotków, ale to akurat stała w przemyśle kina klasy B praktyka, by znacznie doroślejsze aktorki wcielały się w nastolatki, czy studentki. O efektach specjalnych i budowaniu napięcia nie ma nawet co wspominać. Sporo tu scen erotycznych i nagości, ale po to właśnie powstał ten film i nie ma co oszukiwać się, że było inaczej. Jest tu kilka odniesień do klasyków kina kultowego – np. „Mad Maxa” i „Uwolnienia”.

O reszcie lepiej nie wspominać. Najlepiej wyprzeć. Jedyny plus? Jako ciekawostka – Len Lesser, czyli wujek Leo z „Seinfelda”. No i wątpliwy czar tych bardzo złych produkcji ery VHS, przy których niektóre dokonania Jima Wynorskiego jawią się jako perły kinematografii.