„Katakumby”. Klimatyczny horror religijny

Reklamowane na potrzeby dystrybucji wideo jako IV część serii „Klątwa” „Katakumby” to zadziwiająco sprawnie zrealizowany, klimatyczny horror, który wspaniale broni się po ponad 30 latach od premiery. I choć powstał w niedogodnym dla odpowiadającej za produkcję wytworni Empire Pictures (później – Full Moon Features) czasie jej upadku finansowego i w efekcie premiera filmu została przesunięta aż o 5 lat („Katakumby” gotowe były już w 1988 r. i wtedy też odbył się pierwszy pokaz filmu na Festiwalu Filmowym w Cannes, ale na rynek VHS film trafił dopiero w roku 1993) to warto było czekać. To prawdziwa perła w dorobku Charlesa Banda, który film wyprodukował, a wcześniej zrealizował m.in. „Reanimatora” i „Władcę lalek”, jest też jednym z królów rynku wideo lat 90.

fot. kadr z filmu

Dystrybutorzy próbowali podpiąć „Katakumby” pod umiarkowany sukces serii „Klątwa”, ale tak naprawdę ten horror wcale tego nie potrzebował. Z pierwszorzędną reżyserią David Schmoellera, który udowodnił, że z większym budżetem potrafi stworzyć coś więcej niż klimatyczne, ale jednak dość przaśne kino grozy (patrz: „Kraina piekieł”, „Władca lalek”), pięknymi zdjęciami Sergio Salvati („Siedem bram piekieł”) i muzyką Pino Donaggio („Carrie” Francisa Forda Coppoli) stanowi dziś jedną z ciekawszych pozycji kina grozy lat 80. i na pewno jeden z lepszych horrorów wykorzystujących wątki religijne.

fot. kadr z filmu

„Katakumby”: Zło wraca po 400 latach

Bo akcja „Katakumb” toczy się we włoskim klasztorze na wyspie San Pietro. Zaczyna się mocno: jest 1506 r., bogobojni mnisi walczą z przykutym do ściany demonem, który szydzi z nich i pluje czarną śliną. Aby go pokonać, bracia zamurowują wejście do lochu i zamykają je świętą pieczęcią, która ma utrzymać zło z dala od ludzkości. Ale mija 400 lat, mieszkający w klasztorze mnisi zapomnieli już o demonie. Prowadzą ciche, skromne życie pełne modlitwy, pielęgnacji ogrodu i wzajemnych przekomarzań.
Tutaj trzeba wspomnieć, że scenariusz napisany przez Schmoellera jest pełen wspaniale nakreślonych postaci. Nawet jeśli są tylko drugoplanowe. Sympatię budzi przeor zakonu, obdarzony ironicznym poczuciem humoru Orsini, niechęć z kolei – przesądny i obdarzony moralnością hiszpańskiej inkwizycji brat Marinus, wzrusza stary brat Terrel, który umiera i tęskni za miłością dziewczyny, którą znał jako 16-latek. Opiekuje się nim wrażliwy ksiądz katolicki, ojciec John, który przeżywa kryzys wiary.

fot. kadr z filmu

Ale wracając do istoty fabuły: o demonie już wszyscy zapomnieli, a do klasztoru przyjeżdża amerykańska nauczycielka, piękna Elizabeth, która chce obejrzeć i sfotografować klasztorne, historyczne katakumby. Jej przybycie budzi poruszenie wśród osamotnionych zakonników, którzy ożywają dzięki jej obecności. Wszyscy oprócz Marinusa, oczywiście, który widzi w niej diabelski pomiot i wciąż wypluwa z siebie ponure przepowiednie i przekleństwa pod adresem kobiet.
W czasie prac renowacyjnych pieczęć trzymająca demona na wodzy zostaje usunięta, wydostaje się on na wolność. I zaczyna wodzić na pokuszenie i mordować. Sieje chaos w klasztorze wykorzystując słabości i lęki zakonników. A w szczególności upatrzył sobie Elizabeth.

Sprawny scenariusz i kilka niespodzianek

„Katakumby” mają wspaniały klimat. To dość uduchowiony horror, przypominający w wymowie filmy „Omen” i „Egzorcysta”. Nie brak tu oczywiście efektownych scen, które dla religijnych widzów mogą być obraźliwe. W jednej z nich Jezus schodzi z krzyża i popełnia morderstwo, w innej – umierający brat Terrel zwierza się Johnowi, że nigdy nie odczuł bliskości z Bogiem, a przynajmniej nie takiej, jaką odczuwa się podczas zespolenia dwóch ciał. Scenariusz jest napisany tak sprawnie, że czasami zamiast ataków demona na pierwszy plan wysuwają się relacje pomiędzy zakonnikami, ich utarczki i zaszłości. Rzadko w kinie grozy mamy do czynienia z tak dobrze nakreślonym tłem psychologicznym. Sam demon jest przerażający – umięśniony albinos z długimi włosami i pokrytą wybroczynami twarzą, znacznie straszniejszy jest jednak, kiedy jego obecności jedynie można się domyślać.

fot. kadr z filmu

Podobało mi się też, że pomimo miłości do Boga zakonnicy nie traktują wiary śmiertelnie poważnie: dopuszczają myśl, że Bóg może mieć poczucie humoru, są tolerancyjni i nie traktują Elizabeth jako zagrożenia dla swojej pobożności. Dwaj z nich prowadzą między sobą też swoistą grę i naśmiewają się z autentyczności czaszki należącej rzekomo do jednego z papieży. A odizolowany zakon to wspaniałe miejsce akcji horroru – kamienne korytarze pełne przeciągów, wspaniale rezonujące odgłosy kroków, a w katakumbach szkielety i dawne relikwie.

Świetna obsada i znajome twarze

Wspaniałą robotę wykonali też dyrektorzy castingu. Każda postać wydaje się obsadzona idealnie. Ojca Johna gra np. Timothy Van Patten, znany z roli zwyrodniałego nastolatka w filmie „Klasa 1984” – tutaj uduchowiony i wrażliwy. Dziś większe sukcesy odnosi jako reżyser popularnych seriali – np. „Rodziny Soprano” czy „Czarnego lustra”. „Katakumby” to jego ostatnia filmowa rola.
Sympatycznego przeora Orsiniego zagrał Ian Abercrombie, znany m.in. z „Armii ciemności”, a odpychającego Marinusa – kojarzony z „Lodowych piratów” Jeremy West, który kilka lat temu wystąpił w tytułowej roli „Wielkiego inkwizytora”.
W piękną Elizabeth wcieliła się Laura Schaefer, którą widziałam tylko w „Miasteczku duchów” i nic dziwnego – na koncie ma jedynie cztery role, ostatnią zagrała w 1991 r.
Jeśli brat Terrel wyda wam się znajomy to też nic dziwnego – Feodor Chaliapin Jr. grał już zakonnika, tyle że znacznie bardziej niepokojącego w filmie „Imię róży”. Był tam niewidomym bratem Jorge de Burgosem.