„Roller Blade Warriors: Taken by Force”, reż. Donald G. Jackson, rok prod. 1989, okładka VHS

„Roller Blade Warriors: Taken by Force”. Zakonnice na wrotkach kontra mutanci

To film Donalda G. Jacksona i z tego, co rozumiem – początki jego legendarnej serii postapokaliptycznej o wojownikach bezdroży szusujących na wrotkach. W jej skład wchodzą m.in. „Brygada siedmiu mieczy” i „Legenda siedmiu mieczy”, a całość zapoczątkował film „The Roller Blade”. W sumie nie ma to większego znaczenia. Ważne jest jednak to, że Jackson z przyzwoitym budżetem jest w stanie sklecić coś przyjemnego, jak chociażby „Miasto żab” z Roddym Piperem. Tutaj do dyspozycji go nie miał i to boleśnie kole w oko już w pierwszych scenach.
„Roller Blade Warriors: Taken by Force” to film z 1989 r. i kolejna tania podróbka „Max Maxów”. Tych tandetnych imitacji było w latach 80. pełno, a filmy lepsze i gorsze zalewały wypożyczalnie kaset VHS jak tsunami.
„Roller Blade Warriors: Taken by Force” to dzieło, które nęciło okładką – dwie piękne kobiety, w tym jedna w skórzanym wdzianku i ze wzniesionym w górę mieczem – i rozczarowywało treścią. I fabułą, czy też raczej – jej brakiem.

Kathleen Kinomnt w filmie „Roller Blade Warriors: Taken by Force”, reż. Donald G. Jackson, rok prod. 1989

Film zaczyna się od niezrozumiałych scen. Dwie kobiety przemierzają pustkowia, a zachrypnięty głos zza kadru objaśnia widzom, co właśnie oglądają i o co w sumie chodzi. Trudno oprzeć się wrażeniu, że film zaczynamy oglądać od środka. Choć może seans o trzy lata wcześniejszego „Roller Blade” rzuciłby trochę światła na niezrozumiałą fabułę? W każdym razie, akcja zaczyna się od tego, że wojowniczka Karen Cross z zakonu jeżdżących na wrotkach walecznych sióstr eskortuje przez pustkowia jasnowidzącą Gretchen Hope, która może zakończyć targające tym jałowym światem konflikty. Dziewczyna zostaje jednak porwana przez zdegenerowanych włóczęgów terroryzujących okolice, a Karen, która czuje, że są ze sobą związane (doszło do tego podczas 30-sekundowej sceny, w której zwierzyła się Gretchen, że jest nieszczęśliwie zakochana) postanawia ją odbić.
Sceny walki budzą półuśmiech, podobnie jak kostiumy wojowniczych zakonnic i ich makijaże, jedynym przyzwoicie zaprojektowanym w tym świecie po apokalipsie jest spelunka, w której Karen próbuje zasięgnąć informacji. O aktorstwie nie ma co gadać, jest tu kilka niesmacznych scen i sporo nagości, co jednak w kinie klasy B było na porządku dziennym i nie powinno dziwić.

Na otarcie łez pozostają dwie charyzmatyczne aktorki w głównych rolach. W Karen wciela się intrygująca Kathleen Kinmont znana u nas m.in. dzięki „Narzeczonej Re-Animatora”, „Nocy wojownika” i oczywiście serialowi „Renegat”, w którym zagrała ze swoim już dziś byłym mężem, Lorenzo Lamasem.
Gretchen ma za to twarz Elizabeth Kaitan, pochodzącej z Węgier aktorki kina klasy B, która wsławiła się rolami m.in. w serii „Vice Academy” oraz horrorach „Czarnoksiężnik” i „Mroczne życzenia”.