"Żołnierze zagłady", reż. Robert Lee, rok prod. 1995, plakat

„Żołnierze zagłady”. Michael Dudikoff w klonie „Szklanej pułapki”

Jeśli podobnie jak ja macie bliżej nieokreśloną słabość do Michaela Dudikoffa,”Żołnierze zagłady” („Cyberjack”) z 1995 r. – a więc już schyłkowego okresu jego kariery – to film dla was. Gwiazda serii „Amerykański ninja” i szeregu innych filmów akcji wydawanych szczodrą ręką na kasetach VHS przez wytwórnię Cannon Films jest tu charyzmatyczna jak zawsze i hojnie szafuje wdziękiem klasycznego hollywoodzkiego gwiazdora ze złotej ery Hollywood. Szkoda, że swój urok Dudikoff roztaczał jedynie w tanim kinie akcji.
Ale do rzeczy. „Żołnierze zagłady” to reżyserski debiut Roberta Lee, który karierę robi obecnie jako drugi reżyser takich produkcji jak niedawne „Pompeje” czy „Tylko strzelaj” z Clivem Owenem. Powstał w połowie lat 90. i jest jednym z licznych klonów „Szklanej pułapki”. Podobnie jak wszystkie imitacje filmu z Brucem Willisem – znacznie tańszym, gorzej zrealizowanym i pozbawionym pewnej lekkości.
Ale „Żołnierze zagłady” na szczęście nie mają aspiracji, by być czymś innym niż są – sympatycznym kinem akcji z przerysowanym czarnym charakterem i kilkoma niezłymi pomysłami.

Dudikoff gra tu Nicka Jamesa, byłego policjanta, który odszedł ze służby po tragedii, do jakiej doszło w czasie jednej z jego szycht. Sterroryzowany przez bandytę przytykającego broń do skroni jego partnerki nie potrafił oddać strzału. Ona zginęła, zbir uciekł a James popadł w alkoholizm i teraz pracuje jako dozorca w ośrodku naukowym, w którym trwają badania nad komputerowym wirusem zdolnym połączyć się z ludzkim DNA. Nie chce mi się nawet tłumaczyć tych naukowych zawiłości, bo jak to zwykle w filmach tego pokroju bywa są to oczywiste brednie.
James będzie miał okazję naprawić błędy przeszłości i to całkiem dosłownie, bo na ośrodek napada szajka zbirów pod wodzą dokładnego tego samego parszywca, który zabił mu partnerkę. Tylko, że teraz nie jest on już ulicznym obwiesiem, a geniuszem zła podbierającym ciuchy Cyndi Lauper. Nassim – bo tak ma na imię – ma twarz wspaniałego jak zawsze Briona Jamesa, pamiętnego Leona z „Łowcy androidów” i świetnego aktora charakterystycznego wspaniale wcielającego się w maniaków w licznych filmach klasy B.
James będzie musiał w pojedynkę odzyskać kontrolę nad budynkiem i powstrzymać Nassima, który chce wszczepić sobie wirusa i zapanować nad światem w charakterze nowego mesjasza. Przy okazji uratuje jeszcze seksowną panią doktor, z którą w pierwszych minutach filmu udało mu się znaleźć wspólny język. Będzie kilka wybuchów, efektowne strzelaniny i całkiem niezłe jak na 2-milionowy budżet efekty specjalne.

Przede wszystkim jednak „Żołnierze zagłady” bawią. I choć Dudikoff udowadnia tu, że naprawdę był jedną z lepszych rzeczy, jakie przydarzyły się kinu akcji, to film bezwzględnie należy do Briona Jamesa, który ewidentnie wspaniale się bawi swoją karykaturalną postacią i z radością obnosi tlenioną grzywkę i niedorzeczne ciuchy, które kazano mu tu ubrać.
Piękną doktor Alex gra Suki Kaiser, którą fani kasetowców mogą kojarzyć z „Czerwonego skorpiona 2”. A Dudikoff zagrał tu tuż po emisji serialu „Cobra” i właściwie każdy jego kolejny film był jak strzał w stopę dla kariery. Cztery lata po premierze zmarł Brion James i jeśli nie uda wam się znaleźć innego powodu, by „Żołnierzy zagłady” obejrzeć, to zróbcie to dla niego. ,