"Ghoulies", plakat promujący pierwszy film, reż. Luca Bercovici

„Ghoulies” 1-4. Rozkoszni słudzy szatana

W czasie okultystycznej ceremonii satanistyczny kapłan próbuje złożyć ofiarę z niemowlęcia – własnego syna. Powstrzymuje go matka dziecka i sama zostaje złożona na ołtarzu sił zła. Od takiej dramatycznej sceny zaczyna się film „Ghoulies” z 1984 r., jedna z kilku – po słynnych „Gremlinach” – produkcji opowiadająca o trochę pociesznych, a trochę strasznych stworach siejących zamęt. Oprócz „Ghoulies” na kasetach VHS o uwagę widzów walczyli też „Crittersi”, „Munchies”, „Ghastlies”, „Hobgobliny” oraz pięknie animowane kreatury z horroru „Wrota”.
„Ghoulies” łatwo jest posądzić o podrabianie „Gremlinów” – najsłynniejszych małych ekranowych złośliwców i jednocześnie najbardziej uroczych. Reżyser „Ghoulies” – aktor Luca Bercovici, którego fani kina klasy B znają m.in. z „Pasożyta” i „Kosmicznych najeźdźców” – w jednym z wywiadów opowiadał jednak, że na pomysł, by powołać do życia „Ghoulies” wpadł z Charlesem Bandem, szefem wytwórni Full Moon Features, a niegdyś Empire Pictures. Panowie pracowali wcześniej razem przy „Pasożycie”. W czasie realizacji „Ghoulies” Bandowi, który film wyprodukował, skończyły się pieniądze. I właśnie dlatego premiera „Ghoulies” nastąpiła już po tym jak „Gremliny” biły frekwencyjne rekordy.
Oprócz małych szkodników te dwa filmy łączy horrorowa konwencja. I to, że stały się początkiem całej serii.

Ghoulies, 1984, reż. Luca Bercovici

„Ghoulies”. Jak ojciec z synem

Tytułowe „Ghoulies” służą demonowi o imieniu Faust. Wzywane przez niefrasobliwych śmiertelników w każdej z części mordują, straszą i wywołują chaos. Wyglądają obrzydliwie, ale mają przy tym perwersyjny wdzięk. Lubią przesiadywać w sedesach i wydają piskliwe dźwięki, które wzbudzają jednocześnie obrzydzenie i rozczulenie.
Pierwszy film to historia Jonathana Gravesa, niemowlęcia ze wspomnianej pierwszej sceny. Jako już młody mężczyzna dziedziczy rezydencję ojca – sługi szatana. Nieopatrznie sprowadza do niej przyjaciół – wśród nich jest jego grana przez Lisę Pelikan („Jennifer”, Lwie serce”) ukochana oraz debiutująca Mariska Hargitay, dziś jedna z największych gwiazd amerykańskiej telewizji dzięki roli w serialu „Prawo i porządek”, a poza tym – córka tragicznie zmarłej królowej Hollywood Jayne Mansfield.
Mroczne siły coraz bardziej przyciągają Jonathana, który przyzywa Ghoulies i łudzi się, że te będą go słuchały bez szemrania. Tymczasem, ich jedynym panem jest ojciec Jonathana, który ukrył intrygę by przejąć jego ciało i młodość. I narodzić się na nowo.
„Ghoulies” to zaskakująco klimatyczna i sprawnie zrealizowana produkcja, w której tania groza sprawnie miesza się z czarnym humorem, nawet całkiem angażującym romansidłem i kinem fantasy.
Rolę Jonathana Gravesa – o którą podobno starał się też Jeffrey Combs – zagrał Peter Liapis, który nie zrobił większej kariery, a w 1994 r. wrócił w 4. części cyklu. Plakatu promujący film – ten, który przedstawia Ghoulies wypełzające z toalety – wywołał wzburzenie rodziców, których dzieci bały się po jego zobaczeniu korzystać z toalety. Do właściwie dziś ikonicznego zamiłowania Ghoulies do sedesów odnieśli się twórcy serii o Crittersach. W pierwszej części cyklu z 1986 r. futrzaści zbiegowie z kosmicznego więzienia też wychodzą z muszli klozetowej. W swoistym hołdzie dla starszych kolegów.

Ghoulies II, 1988, reż. Albert Band

„Ghoulies 2”, rozróba w cyrku

Sukces „Ghoulies” może nie był spektakularny, ale na tyle duży, że w 1988 r. zrealizowany został sequel (reż. Albert Band), jedyna kontynuacja oryginału, która była pokazywana w kinach nim trafiła do wypożyczalni wideo. To także jedyny sequel cyklu, który Band wyprodukował osobiście – aby ratować podupadające finansowo swoje oczko w głowie, czyli wytwórnię Empire Pictures, sprzedał prawa do serii studiu Vestron.
Drugą część „Ghoulies” z pierwszą łączą jedynie same stwory. Akcja toczy się tu w rozpadającym się cyrku. „Ghoulies” zostają wezwane przez podstarzałego cyrkowca, a zmierzyć się z nimi musi jego wnuczek. Od stworów – znacznie bardziej rozgadanych niż w poprzedniej części – gorszy jest chyba tylko księgowy wysłany przez właścicieli cyrku, zdeterminowany by go zamknąć.
Sequel „Ghoulies” podobał mi się bardziej od jedynki. Chyba dlatego, że jest w nim pewna melancholia, którą wywołuje oglądanie odchodzącego świata artystów cyrkowych. Zagrani z dużą wrażliwością przez Phila Fondacaro („Willow”), Kerry Remsen („Dyniogłowy”) i Damona Martina („Amityville 1992: Najwyższy czas”) oraz wspaniałego Royala Dano („Dom 2”, „Wyjęty spod prawa Josey Wales”) wywołują znacznie więcej emocji niż młodzi bohaterowie pierwszego filmu. Demolka, którą Ghoulies robią w finale „dwójki” jest efektowna, a końcowa scena jasno wskazuje, że producenci mieli apetyt na więcej. W ucho wpada też kawałek W.A.S.P. ” Scream Until You Like It” napisana na potrzeby filmu.

„Ghoulies w koledżu”, 1990, reż. John Carl Buechler

„Ghoulies w koledżu”. Ghoulies kosztują studenckiego życia

W 1990 r. do wypożyczalni VHS z hukiem weszły „Ghoulies w koledżu”. W trzeciej odsłonie cyklu Ghoulies już mówią pełnymi zdaniami, mają w zanadrzu efektowne onelinery i wyrażają duży zachwyt kobiecą nagością.
Tym razem grasują po studenckim kampusie, na którym trwa otwarta walka między zaangażowanymi w głupawe pranki bractwami. Przyzywa je pewien nadęty profesor, ale sprawy i same Ghoulies – jak zwykle – wymykają się spod kontroli. Wyzwanie Ghoulies i demonicznym siłom rzuci Skip Carter (znany z „Dzieci nocy” Evan MacKenzie), lider jednego z bractw, który jako jedyny ze swych rówieśników zdaje sobie sprawę, że psikusy Ghoulies to nie część studenckich zabaw. W ciągu 90 min trwania filmu upora się też z problemami sercowymi i swoim głównym rywalem.
Trzecia część serii jest sympatyczna, niespecjalnie straszna i zrealizowana w stylu popularnych na przełomie lat 80. i 90. tanich komedii erotycznych, których akcja toczy wokół inicjacji seksualnej, a żarty są na granicy żenady, lub daleko za nią. Mimo to „Ghoulies w koledżu” mają dziwny czar, który pozwala zignorować głupawą fabułę. Dodatkowo – na ekranie debiutuje tu znany m.in. z „Krzyku” Matthew Lillard, a w jednej z mniejszych ról występuje Jason Scott Lee, którego ostatnio można było zobaczyć w aktorskiej wersji „Mulan”, a wcześniej m.in. w roli Bruce’a Lee i Mowgliego w „Księdze dżungli”.

„Ghoulies IV”, 1994, IMDB, reż. Jim Wynorski

„Ghoulies IV”. Zupełnie inne, ale fajne

Czwartą i ostatnią część „Ghoulies” wyreżyserował Jim Wynorski, adept Rogera Cormana i weteran produkcji klasy B, który na koncie ma m.in. „Nie z tego świata”, „Powrót potwora z bagien” i niezliczone produkcje erotyczne, horrory, kino sci-fi i akcji. Jego filmy są zawsze pełne przewortnego humoru i nie inaczej jest w przypadku „Ghoulies IV”.
W tej części do akcji wkracza znany z jedynki Jonathan Graves, teraz nieco zgorzkniały gliniarz, który niespecjalnie szanuje zasady zarówno w pracy jak i życiu osobistym. Ghoulies wrócą do jego życia, bo była kochanka Gravesa ucieka ze szpitala psychiatrycznego i budzi Fausta, a wraz z nim – Ghoulies, choć te wyglądają zupełnie inaczej niż w poprzednich filmach. Nieco bliżej im estetycznie do Ewoków, mają też szlachetne zrywy i nie są tak do cna zepsute jak w poprzednich filmach.
W każdym razie Faust znowu chce ciała Jonathana, a jego ex – Alexandra – zrobi wszystko, by spełnić polecenia swego mrocznego pana. Na szczęście, Jonathanowi pomaga kolejna jego ex – policjantka Kate (Barbara Alyn Woods) – i wspólnie pokonają moce ciemności.
„Ghoulies IV” to raczej komedia, a same stwory, tutaj służą tylko i wyłącznie jako zabawne przerywniki, które mają w odpowiednich momentach rozładować napięcie. Film różni się od poprzedników nie tylko od strony produkcyjnej, ale też po prostu klimatem. Nie jest to zarzut, „Ghoulies IV” ogląda się całkiem przyjemnie, a przerysowana Stacie Randall (seria „Trancers”) jako Alexandra robi wspaniałą robotę jako opętana okultyzmem seksowna maniaczka.