„Blues mordercy”. Amerykańskie giallo? Wyszło średnio

„Blues mordercy” to przykład amerykańskiego giallo z początku lat 90., któremu klimatem blisko było do włoskich thrillerów i horrorów, ale warstwa psychologiczna i poetycka, tak ważna w kinie grozy znad Padu, kuleje w tym filmie Andersa Palma z 1991 roku. I to na obie nogi.

Hałaśliwy, niepokojący saksofon w tle, mroczne ujęcia kroczących stóp w eleganckich butach, trochę symboliki religijnej, sponiewierany życiowo detektyw odpalający papierosa od papierosa i seryjny morderca katujący prostytutki. Palm obejrzał uważnie dzieła Bavy, Argento i Fulci’ego, porobił notatki i uznał, że może zabierać się do realizacji projektu.

„Blues mordercy” to przedstawiciel popularnego w 1991 roku nurtu thrillerów kryminalnych, które przeznaczone były od razu na półki wypożyczalni wideo. Te tańsze wersje nie tylko włoskich filmów grozy, ale też – kinowych hitów pokroju „Milczenia owiec”, miały swoich amatorów, a w Polsce często emitowane były np. przez stację Polsat, czy na drugim programie TVP. „Deszczowy zabójca”, „Sąd ostateczny”, czy właśnie „Blues Mordercy” miały podobną atmosferę, surowo nakreślone postaci i ponurą historię, w której trudno było liczyć na szczęśliwe zakończenie.

„Blues mordercy”, podobnie jak „Sąd ostateczny” ma jednak coś, co wyróżnia te filmy na tle innych, bliźniaczych produkcji. Brada Dourifa w obsadzie. Ten charyzmatyczny, dyżurny hollywoodzki obślizgły typ, genialny aktor charakterystyczny z nominacją do Oscara za „Lot nad kukułczym gniazdem” na koncie, sprawia, że „Blues mordercy” staje się nagle o klasę lepszy.

Fabuła jest niestety niepotrzebnie skomplikowana. Detektyw Reed schwytał kiedyś mordercę pewnej kobiety. Traf chciał, że ofiara romansowała jednocześnie z nim i ze swoim domniemanym zabójcą, Barnesem. Reed, nie zważając więc na dowody, cierpi na obsesję wpakowania mordercy do więzienia. Ten jednak zostaje uniewinniony, a Reed szuka zapomnienia w alkoholu i poślubia kobietę, z którą po latach się rozwodzi (wieczory spędza w klubach ze striptizem albo w pokojach prostytutek, swojego 10-letniego syna zabiera na spacery po mrocznych zaułkach metropolii). Nie budzi też specjalnej sympatii widza, bo gra go zmarły w 2011 roku Francesco Quinn, syn Anthony’ego, który cedzi swoje kwestie dość mechanicznie. W przeciwieństwie wcielającego się we wspomnianego tu mordercę Brada Dourifa.

Prawdziwa akcja zaczyna się, gdy po latach od opisanych przeze mnie wydarzeń, znowu ktoś morduje kobiety. Tym razem – prostytutki. Czy to Barnes? A może zabójca próbuje go wrobić? Reed będzie musiał odsunąć na bok uprzedzenia i niechętnie współpracować z kochankiem ukochanej kobiety.
Skomplikowane? Trochę. Palm, niezbyt doświadczony reżyser, miał problem z takim poprowadzeniem akcji, aby była dla widzów jasna. Tym, co bardzo mi się w „Bluesie mordercy” podobało jest jednak ścieżka dźwiękowa Charlie’ego Mole’a, której próżno niestety szukać w sieci. A film dobry jest na deszczowe wieczory, choć mógłby by być spokojnie o 15 minut krótszy.