„Arena”. Rocky, tylko że w kosmosie

Rok 4038, ludzkość skolonizowała galaktykę i…musiała ustąpić miejsca jej mieszkańcom – silniejszym, sprawniejszym i szybszym. Przynajmniej na ringu, bo najpopularniejszą rozrywką w tym świecie przyszłości są walki na tytułowej arenie: trochę wolna amerykanka, a trochę mecz bokserski, w którym zasady są niejasne i zdają się zmieniać jak w kalejdoskopie.
Głównym bohaterem „Areny”, sympatycznego filmu sci-fi z 1989 r., jest Steve Armstrong – młody kucharz w podrzędnym kosmicznym bistro, który – tak się składa – jest ukrytym talentem i przyszłym mistrzem galaktyki. Odkryty przypadkiem, gdy spuszcza łomot jednemu z zawodników, początkowo odrzuca ofertę menadżerki zawodników, Quinn, ale ugina się, gdy musi spłacić długi swoje i przyjaciela gangsterom. A oni – jak wiadomo – nie lubią czekać.

fot. kadr z filmu

Za ciosem

Przy okazji Steve zakochuje się w dziewczynie galaktycznego watażki, kolekcjonuje kolejnych wrogów i oczywiście – zostaje mistrzem, pierwszym od 50 lat człowiekiem, który nie tylko stanął na ringu, ale też – pokonał wszystkich przeciwników.
„Arena” w reżyserii Petera Manoogiana to zaskakująco fajne kino przygodowe z sympatycznymi bohaterami i klimatem kina sportowego, w którym w finale ze wszystkich sił ściskamy kciuki, aby główny bohater nie tylko zwyciężył na ringu, ale też udowodnił nam po raz kolejny starą prawdę: jeśli czegoś się bardzo pragnie, to można to osiągnąć.

fot. kadr z filmu

Postaci drugoplanowe oczarowują, zwłaszcza kosmici, którzy dzięki świetnej charakteryzacji wyglądają nie tylko groteskowo, ale też – przekonująco. Wszystko to pachnie nieco „Gwiezdnymi wojnami”: kantyny wypakowane kosmicznymi mętami, bohater-szelma, silna kobieca bohaterka jako jego trenerka i szefowa, a w tle – klasyczna opowiastka o walce dobra ze złem, uczciwości i oszustwa oraz szlachetności i kombinowania. Scenografia robi wrażenie, zwłaszcza tytułowa arena, a akcja nie zwalnia ani razu od pierwszej, do ostatniej minuty. Czego chcieć więcej?

fot. kadr z filmu

Gwiazdy na „Arenie”

Obsada „Areny” może wydawać się znajoma zwłaszcza fanom kina klasy B. Steve ma twarz Paula Satterfielda, którego rozpoznają pewnie widzowie 2. części „Opowieści z dreszczykiem”, czyli poczciwego „Creepshow” – sympatycznej antologii horroru sygnowanej nazwiskiem Stephena Kinga. Satterfield zagrał w nowelce o tratwie, której nie warto opuszczać.
Claudia Christian wcieliła się w Quinn i zrobiła to z werwą i wdziękiem. Christian urodziła się, by grać charakterne babki w kinie z niższej półki. Ma charyzmę i urodę, które podziwiać można było m.in. w „Maniakalnym glinie 2”, „Więcej czadu” i rzecz jasna – serialu „Babilon 5”.
Zdradziecką Jade, w której nieopatrznie zakochuje się Steve (a która jest utrzymanką głównego oślizgłego typa) zagrała Shari Shattuck, dziś już ex-żona Ronna Mossa, czyli Ridge’a z „Mody na sukces”, człowieka, który mógłby kroić chleb swoją imponującą szczęką, gdyby tylko zechciał.
Na drugim planie zobaczycie też Marca Alaimo („Pamięć absolutna”, „Tango i Cash”) i Hamiltona Campa, czyli Bentleya z filmu „Niebiosa mogą zaczekać”.
Scenariusz napisali stali współpracownicy Manoogiana – Danny Bilson i Paul De Meo, z którymi zrobił już „Eliminatorów”.