"Sport przyszłości", reż. Ernest R. Dickerson, rok prod. 1998, plakat

„Sport przyszłości”. Seans, który nie wywoła trwałych kontuzji

Odrobina bezmyślnej, zrealizowanej na potrzeby telewizji rozrywki, jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A „Sport przyszłości” („Future Sport”) z 1998 r. jest nie tylko wyjątkowo bezmyślny, ale i cudownie nieszkodliwy. Po seansie nie stwierdzono trwałego uszczerbku na umyśle (choć, czy obyło się bez szwanku dowiemy się pewnie z biegiem lat), kontuzji czy urazów. Godzinę po nim wyparłam już większość kluczowych wątków, a po kilku dniach pamiętam jedynie najistotniejsze. No i Wesleya Snipesa potrząsającego dredami jakby jutra nie było. Ale o nim za chwilę.

„Sport przyszłości” to film Ernesta R. Dickersona, faceta uznanego w świecie kina akcji lat 90. Dickerson wyreżyserował m.in. „Grę o przeżycie” (Ice T ucieka przed polującym na niego Rutgerem Hauerem), „Kuloodpornych” (Adam Sandler i Daymon Wayans jako sprzymierzeni policjant oraz złodziej) oraz „Osaczonych” (mocne kino sensacyjne z rasizmem w tle). Na fali popularności dostał od stacji ABC 9 mln dol., kilka gwiazd i scenariusz czerpiący obficie z takich filmów, jak „Rollerball”, czy „Krew bohaterów”. W głównej roli wystąpił cieszący się właśnie swoimi pięcioma minutami – dzięki serialowi o Supermanie – Dean Cain, jego ukochaną, wścibską dziennikarkę zagrała Vanessa Williams, a Wesley Snipes nie tylko film wyprodukował, ale pojawił się też na drugim planie jako twórca tytułowego „sportu przyszłości”.

Wesley Snipes w filmie „Sport przyszłości”, reż. Ernest R. Dickerson, rok prod. 1998

A ten w 2025 r., kiedy to rozgrywa się akcja filmu, jest bardziej religią niż sportową rozgrywką. Sport przyszłości to mieszanka hokeja, koszykówki i baseballu, z tym, że zawodnicy poruszają się na boisku na powietrznych deskorolkach, a jeśli nie podadzą piłki, ta razi ich prądem. Bohater Caina, Tre Ramzey, to bóg sportu przyszłości: buc, który nie potrafi grać drużynowo i spektakularnie przegrywa ważny mecz, kiedy nie podaje piłki w porę, skupiony na tym, by pobić swój własny rekord. Rzecz jasna, chce się zrehabilitować, a okazja – jak to zwykle bywa – pojawia się sama. Wrogie sobie sojusze polityczne, pomiędzy które podzielony jest świat sportu przyszłości, szykują się do wojny o Hawaje. Ramzey w imieniu sojuszu reprezentującego USA proponuje, by o Hawaje jego drużyna zagrała z wrogą w sport przyszłości. Zwycięzca dostaje wyspy, konflikt zostaje zażegnany bez rozlewu krwi. No, prawie. Hawajscy separatyści nie chcą oczywiście dopuścić do wygranej ekipy Ramzey’a, porywają jego dziewczynę i zmuszają by sprężał się jak tylko może. Wszystkie wątki trzeba przecież doprowadzić do końca w półtorej godziny.

Dean Cain w filmie „Sport przyszłości”, reż. Ernest R. Dickerson, rok prod. 1998

„Sport przyszłości” jest dynamicznym, nieźle zrealizowanym i zagranym filmem sci-fi. Sceny rozgrywek robią wrażenie: są pomysłowo nakręcone, co pozwala ukryć niezbyt imponujący budżet i dość emocjonujące. Cain sprawdza się w roli napuszonego idola, który zamienia się w zbawcę ludzkości, a Wesley Snipes ewidentnie dobrze się bawi jako pozbawiony złudzeń typ, który wymyślił grę dla mas, a potem stracił nad nią kontrolę.

Muzykę do „Sportu przyszłości” napisał Stewart Copeland z „The Police”, jest więc znacznie szlachetniejsza niż w większości telewizyjnych produkcji tamtego okresu. Scenariusz jest sztampowy, ale zabawny, z kilkoma niezłymi dialogami. Nie mogę zagwarantować, że będę je pamiętała za tydzień, ale 90 minut spędzone Ramzey’em nie przypominało wyrywania zęba, a to więcej niż mogę powiedzieć nie tylko o wielu filmach sci-fi z lat 90., ale też o zdecydowanej większości produkcji z Cainem.