"Christina", reż. Francisco Lara Polop, rok prod. 1984, plakat

„Christina”. Bolączki seksownej dziedziczki

Francisco Lara Polop był jednym z ojców hiszpańskiego horroru i filmowej erotyki. Trudno się więc dziwić, że to właśnie on dostał karkołomne zadanie wyreżyserowania „Christiny” hiszpańsko-amerykańskiego filmu soft-core opartego na pościelowych książkach autorstwa Blakely St. James (właściwie Charlesa Platta).

Cała seria opowiada o erotycznych przygodach młodej i pięknej dziedziczki, która półnaga wpada w tarapaty w całej Europie. Szczęśliwie dla nas, powstał tylko jeden film z planowanej serii. Tytułową rolę zagrała w nim Jewel Shepard, jedna z najbardziej lubianych aktorek kina klasy B, która swoje przygody na planach różnej taniochy opisała w biograficznych książkach będących bestsellerami.

„Christinie” Shepard poświęciła w nich wiele miejsca. Głównie temu, że Polop wymagał od niej ciągłej gotowości do zrzucenia ubrania, również np. na ulicach Paryża, gdzie kręcone były niektóre sceny. Tutaj trzeba zaznaczyć, że fabuła „Christiny” właściwie nie istnieje, jak to zwykle bywa w podobnych produkcjach. Spróbuję ją jednak streścić w kilku zdaniach, żebyście wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Christina to bajecznie bogata i bajecznie atrakcyjna młoda dziewczyna, która – według hasła reklamującego film – „ma wszystko prócz…wszystkiego”.

Wiecznie znudzona i poszukująca seksualnych przygód zostaje porwana przez włoski gang złodziei (lub rewolucjonistów?) sado-maso. Przypomina to nieco formułę filmów nurtu „women in prison”: Christina musi znieść upokorzenie by ostatecznie wyzwolić się seksualnie. Ostatecznie odzyskuje wolność i robi to, co każda ofiara porwania: rusza na dyskotekową imprerezę. Oczywiście, od erotyki, zwłaszcza tej B-klasowej, nie ma co oczekiwać głębi, ale „Christina” wyznacza nowe standardy ekranowej głupoty. Już po scenie, w której Christina uprawia miłość francuską z chłopakiem, który jest nieprzytomny po kraksie samochodowej wiadomo, że poprzeczka zawieszona jest wysoko.

„Christina” została dodatkowo koszmarnie zdubbingowana, dialogi są fatalne nawet jak na całokształt. Jedynym plusem filmu – i nie mam na myśli nagości – jest Jewel Shepard, która nie tylko miała sporo wdzięku, ale też naturalności i talentu. Wielka szkoda, że nie zrobiła większej kariery, ale odnalazła się jako autorka książek i esejów. Okazjonalnie grała w ostatniej dekadzie w niezależnych filmach. Zamiast oglądać ją w „Christinie” lepiej zawrzeć z nią znajomość seansem „Powrotu żywych trupów”, w którym to horrorze wystąpiła rok po „Christinie”.