"Wieczne zło", reż. Uli Edel, rok prod. 2003, okładka DVD

„Wieczne zło”. O mordercy wracającym z zaświatów

„Wieczne zło” („Evil Never Dies”) z 2003 r. to film telewizyjny. Powstał wiele lat po szale na horrory o skazanych na śmierć mordercach, którzy powracają z zaświatów by raz jeszcze wpaść w krwawy szał. „Zbrodnia ze snu”, „Krzesło” czy „Więzienie” to najsłynniejsze produkcje z tym motywem. „Wieczne zło” nie bez przyczyny do tego panteonu nie dołączyło. To film sztampowy, z niespecjalnie interesującymi bohaterami i w dodatku z łatwą do przewidzenia przewrotką fabularną. Jeśli zasługuje na uwagę to tylko dzięki roli Katherine Heigl, która w telewizyjnych thrillerach klasy B czekała na swoją wielką szansę: angaż w serialu „Chirurdzy”.

Katherine Heigl w filmie „Wieczne zło”

Bohaterem „Wiecznego zła” jest detektyw Mark Ryan (tuż po końcu emisji serialu „Dharma i Greg”, w którym wcielał się w Grega). Kiepsko u niego w ostatnim czasie. Nie dość, że nie schwytał seryjnego mordercy Williama Charlesa Lee, to jeszcze ten zakradł się do domu Marka podczas urodzin jego żony i niezauważony ją zamordował. Pogrążony w żałobie Ryan nie może wykonywać swoich obowiązków służbowych: wpada w szały, które prowadzą do przemocy. Ukojenia nie przynosi nawet egzekucja Lee, który na krześle elektrycznym wykrzykuje, że wróci i jeszcze się z Ryanem policzy.

Przełożeni detektywa postanawiają odesłać go do miasteczka studenckiego, w którym Ryan na cenzurowanym i w stanie spoczynku ma pilnować porządku. Ale oczywiście nie jest to możliwe. Nie tylko dlatego, że na terenie campusu genialny profesor prowadzi eksperymenty, które mają przynieść przełom we wskrzeszaniu zmarłych. Jednym z ciał, które znów powołuje do życia jest oczywiście William Charles Lee i zabawa w kotka i myszkę zaczyna się od nowa. Dzielnego detektywa wspomaga piękna asystentka profesora, Eve (Heigl), z którą połączy go płomienny romans.

Katherine Heigl i Thomas Gibson w filmie „Wieczne zło”

To jeden z filmów, które można obejrzeć w czasie zmywania, prasowania albo innych prac domowych. I nic się na chwili nieuwagi nie straci (a nawet można na tym dobrze wyjść). Nie ma w thrillerze Uliego Edela (filmowa wersja „My, dzieci z dworca Zoo”) żadnego oryginalnego pomysłu.

W sumie nie jest to zaskakujące: telewizyjne dreszczowce z początku XXI w. rzadko zostają w głowie na dłużej. Tutaj jednak aż pięć osób biedziło się nad scenariuszem i ostatecznie wyszło wyjątkowo bezbarwnie. Nie zmienia tego nawet finałowy zwrot akcji, który wyjawia, kto w tej niemrawej intrydze pociągał za sznurki.